Strony

środa, 22 lutego 2006

22.02.2002, 21.35

Wyznaczony przez lekarza termin porodu minął w walentynki, więc każdego dnia rano zastanawiałam się, czy to dziś? I podobnie jak wiele mam miałam wrażenie, że dziecko nie ma zamiaru opuścić swojego brzuszkowego mieszkania, bo mu tam za dobrze. Ale w nocy z 21 na 22 lutego w końcu obudziły mnie lekkie skurcze.  Nie zasnęłam już, patrząc na zegarek i sprawdzając, czy są regularne. Były regularne, równo co 11 minut, ale bardzo słabe. Leżałam tak z oczami wlepionymi w tarczę zegara, aż w końcu o 6 rano wstałam, wykąpałam się i obudziłam męża mówiąc, że chyba się zaczęło. On chyba też myślał, że do końca życia będę mieć dziecko w brzuchu, bo moje słowa potraktował jako żart, mający go skłonić do szybszego opuszczenia łóżka. Ale w końcu oprzytomniał i uwierzył. Skurcze nadal były słabe, więc nie śpieszyło się nam. Pojechaliśmy do Jarka do pracy, wpuścić pracowników, a dopiero później do szpitala, zająć się rodzeniem.

Po zbadaniu mnie okazało się, że sączą mi się wody płodowe, więc pomimo że skurcze są lekkie, to już pora by urodzić maleństwo. Poleżałam parę godzin na sali przedporodowej, a około 13 przewieziono mnie na porodówkę i podłączono pod kroplówkę z oksytocyną dla wzmocnienia skurczy. Nie bardzo to pomogło. Zwiększano mi stężenie oksytocyny bez większych rezultatów. Tyle, że skurcze stały się trochę bardziej bolesne.

Mój mąż przez pewien czas był ze mną. Nie zdecydowaliśmy się na poród rodzinny, ale dopóki byłam sama na porodówce, położne pozwalały mu być ze mną. Dopiero gdy przywieziono kolejną "prawie mamę", musiał opuścić salę. Szwendał się po szpitalu do 18, dopóki był otwarty bar, a później nie mając gdzie się podziać, za moim przyzwoleniem wrócił do domu. Dzwonił co jakiś czas. Ja, otumaniona głupim jasiem, zatraciłam poczucie czasu i rzeczywistości. Kobiety rodzące obok strasznie krzyczały. Ja nie z tych, co krzyczą, więc leżałam cichutko pojękując. Usłyszałam radę położnej, skierowanej do kobiety obok, że gdy boli, to trzeba przeć, wtedy ból jest mniejszy. Więc zastosowałam się do tej rady. Co jakiś czas przechodziła położna, kładąc mi dłoń na brzuchu i odchodziła, stwierdzając nadal słabe skurcze. Ale okazało się, że moje "samowolne parcie" wywarło jednak jakiś skutek, gdyż w pewnym momencie nade mną rozbłysły światła i zaroiło się od pielęgniarek i lekarzy. O mało co urodziłabym Stasia bez niczyjej pomocy.

Jeszcze trzy skurcze i... już! Po chwili położono mi mojego Stasiaczka na brzuchu. Miał bardzo ciemną karnację, ale niebieskie oczka. Był śliczny i strasznie głośno płakał. Płakał przez następne dwie godziny, z małymi przerwami na jedzenie. Płakał tak głośno, że aż pielęgniarki z innego oddziału zadzwoniły, żeby ktoś sprawdził, czy gdzieś jakieś dziecko nie leży bez opieki, jakiś podrzutek czy coś. Ale wypłakał się wtedy na zapas i przez kolejne 1,5 roku był najgrzeczniejszym i najspokojniejszym dzieckiem pod słońcem. Potem mu przeszło.

Wróćmy jeszcze na chwilę do szpitala. Po długiej przerwie doczekałam się telefonu od mojego męża (nie miałam komórki, więc nie mogłam sama do niego zadzwonić). Był zaskoczony, że to już. Przecież w poprzedniej rozmowie mówiłam, że nie wiadomo jak długo to potrwa, więc spokojnie zajął się oglądaniem meczu hokejowego. Zadzwonił dopiero po meczu :).

Niedawno usłyszałam, jak mój mąż mówi do Stasia:

- Stasiu, patrz szybko! Ten mecz leciał w telewizji, jak mama Cię rodziła!

Po konsultacji z mężem precyzuję: był to niezapomniany mecz Rosja - USA, półfinał olimpijski w Salt Lake City. Wynik: 3:2 dla USA. Mam nadzieję, że czegoś nie pokręciłam, bo to jak na razie najważniejszy mecz hokeja w życiu Stasia.


Szczęśliwego życia, mój Skarbie!
rozarozaroza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...