Miałam napisać, jak to było z przyjściem Emilki na świat, a więc piszę, póki jeszcze cokolwiek pamiętam.
Mój
lekarz po ostatniej wizycie skierował mnie do szpitala z uwagi na małą
masę dziecka (USG wykazało wagę 2600 g). Na szczęście nie użył przy mnie
terminu "hipotrofia płodu", gdyż ten termin brzmi tak złowrogo, że
pewnie nie mogłabym spać po nocach z obawy o Emilkę. A termin ten
oznacza poprostu niską masę urodzeniową, która może, ale nie musi,
wiązać się z pewnymi komplikacjami.
A więc 16 listopada
pojawiłam się w szpitalu zła, że mnie zabierają od dzieci. Uważałam, że
pobyt w szpitalu wcale nie jest konieczny, a ja muszę robić rodzinie
kłopot, podrzucając im dzieci na nie wiadomo jak długo. Początkowo
miałam nadzieję, że mnie wypuszczą po 1-2 dobach obserwacji, ale moje
nadzieje okazały się płonne i musiałam pogodzić się z tym, że zostanę w
szpitalu aż do porodu. Zarówno Staś jak i Danusia urodzili się ponad
tydzień po terminie, a więc obawiałam się, że mogę tam poleżeć nawet 2
tygodnie, a każda noc na szpitalnym łóżku była dla mnie strasznym
przeżyciem.
Oddział patologii ciąży to trochę jak czyściec.
Prawie wszystkie przebywające tam kobiety marzyły o tym, żeby znaleźć
się "po drugiej stronie", czyli na oddziale położniczym, już z
maleństwami u boku. To byłoby zupełnie jak przejście z czyśćca do nieba.
Kobiety zawożone na porodówkę żegnane były zazdrosnymi spojrzeniami, bo
większość z nas była już po przewidywanym terminie porodu. Jakoś żadna z
nas nie brała pod uwagę tego, że przejście z jednego oddziału do
drugiego wymagać będzie dużej porcji bólu, czasem trwającego wiele
godzin. Przy okazji poznałam kilka "domowych" sposobów na wywołanie
akcji porodowej. Najbardziej utkwiły mi w pamięci dwa z nich: jeden
polegał na wypiciu mocnej kawy - pół szklanki kawy sypanej, zalanej
szklanką wrzątku, a drugi - na wypiciu ćwiartki wódki. Tak sobie myślę,
że ja na miejscu maleństwa też bym się starała szybko ewakuować z tak
skażonego środowiska ;)
Z trudem przetrwałam weekend w szpitalu,
gdy nic właściwie się nie działo i z współtowarzyszkami niedoli
zabijałyśmy czas, oglądając telewizję na dwuzłotówki. W sobotę
podłączono mi kroplówkę z oksytocyny, żeby sprawdzić, czy pojawią się
jakieś skurcze, ale nawet cienia skurczu nie było. Tym bardziej
spodziewany termin porodu stał się bardziej odległy...
Wbrew
moim przypuszczeniom, w nocy z niedzieli na poniedziałek pojawiły się u
mnie regularne skurcze. Pomyślałam sobie, że dobrze, że poprzedniego
wieczoru z nudów zrobiłam sobie dokładny pedicure - w końcu moje stopy w
najbliższym czasie znajdą się na dość eksponowanym miejscu ;) O szóstej
rano powiedziałam położnej, że mam skurcze co 10 minut, więc podłączyła
mnie do KTG. Te moje skurcze jakoś nie zapisywały się na aparacie, więc
chyba siostra nie wzięła ich zbyt serio. Najwyraźniej uważała, że to
wszystko jeszcze długo potrwa. Ja też tak myślałam, bo skurcze nadal
pojawiały się nie częściej niż co 10 minut. O 7.00 nastąpiła zmiana
warty, nikt na mnie nie zwracał uwagi, więc w pewnej chwili musiałam
zawołać położną, że już mam skurcze parte. Dopiero wtedy zostałam
zbadana i okazało się, że to już... Biegiem wieziono mnie na porodówkę
przez długie korytarze, krzycząc, że nie wolno mi przeć, mam tylko
głęboko oddychać! Siostry bały się, że im urodzę po drodze ;) Gdy w
końcu dotarłam na miejsce i wrzucono mnie na odpowiedni "fotel"
upewniłam się, że mogę już przeć i... po minucie położono mi Emilkę na
brzuchu. Trudno mi było uwierzyć, że to już, byłam wręcz w szoku!
Emilka, z uwagi na swoje niewielkie rozmiary, poprostu wyskoczyła jak
korek z szampana ;)
Wszystkim aktualnie ciężarnym czytelniczkom
życzę takiego porodu. Do tej pory uśmiecham się na to wspomnienie.
Szczególnie gdy sobie przypomnę, jak mnie w biegu wieziono na porodówkę.
Zupełnie jak w serialu "Ostry dyżur" - tylko drzwi za nami trzaskały ;)