Strony

wtorek, 26 marca 2013

Czwarty poziom bólu.

Emilka przybiega do mnie rozcierając łokieć.

- Mamo, boli! Nadepnęłam łokciem na breloczek!



Nadepnąć łokciem na breloczek... To musi być czwarty poziom bólu!

sobota, 23 marca 2013

Projektantka poduszek

Dzisiejszy post miał być zupełnie o czymś innym - tytuł miał brzmieć "Danusia kocha Stasia".

Więc może zacznę od początku.

Staś bardzo imponuje Danusi - swoją wiedzą, pomysłami, uzdolnieniami. Natomiast Stasia jego młodsza siostra głównie wkurza i niestety jej to okazuje. Pocieszam się, że jak będą starsi, to się to ustabilizuje i będą mogli się przyjaźnić. Oby.

Ostatnio oglądałam z Danusią zdjęcia z czasów, gdy nie skończyła jeszcze dwóch lat. Zafascynowało ją, że Staś ją przytula, uśmiecha się do niej. Dziś to raczej trudne do wyobrażenia. To nie znaczy, że Staś jej nie kocha. Po prostu chłopaki tak mają.

- Mamo, chciałabym być znowu malutka. Wtedy Staś mnie kochał i przytulał.



Danusia jest zazdrosna o Stasia talenty. Gdy ostatnio wrzucałam na fb jego rysunki, była zawiedziona, że nie ma tam jej obrazków. Usiadła i zaczęła rysować - martwe natury, twarze, zabawki. Z dużym zaangażowaniem, starała się jak mogła, ale trudno jej dorównać Stasiowi.

"Potyczka w Morii" autorstwa Stasia


Wczoraj Danusia poprosiła mnie o skrawki materiału i przybory do szycia. Uszyła małą poduszeczkę i podarowała ją Stasiowi. Bardzo go zaskoczyła tym samodzielnie wykonanym prezentem.

No i teraz możemy przejść do sedna.
Bo dziś od rana dzieci nawet nie włączyły TV, tylko namiętnie szyły.
Danusia rozkręciła produkcję poduszek.




Całkiem niezła kolekcja jej z tego wyszła!

Natomiast Staś, który chyba pierwszy raz trzymał igłę w ręku... chociaż nie, jednak kiedyś w szkole coś produkował na zajęciach; no więc Staś przystąpił do bardziej skomplikowanego projektu. Jeśli ktoś z Was ma wątpliwości, to na fotce poniżej jest Bilbo Baggins, czyli tytułowy Hobbit we własnej osobie!


Wprawdzie oboje muszą popracować nad ściegiem (oraz nad sprzątaniem po zakończeniu pracy), ale całkiem mi się podoba ich kreatywność. Bardzo fajnie współpracowali, bo Danusia musiała Stasiowi rozpoczynać szwy i je zakańczać, więc tym razem ona była górą. No i dzień bez telewizji to też duży plus.

Staś:
- Mamo, koncepcję mnie wręcz rozrywają! Jutro uszyję Rozum! 


Jeśli faktycznie uszyje, to go zobaczycie niebawem :)

A Danusia może kiedyś spełni się w dekoratorstwie?

piątek, 22 marca 2013

Czekoludek

Staś wpadł na pomysł, by odlać ludzika LEGO z czekolady.

Najpierw przygotował formę.
Owinął prawdziwego ludzika lego w folię aluminiową i mocno go docisnął, aby szczegóły również odbiły się na folii.


 
Następnie z moją pomocą roztopił gorzką czekoladę w kuchence mikrofalowej. Gdy była półpłynna, wlał ją do formy, a następnie włożył na jakiś czas do lodówki.


Gdy czekolada była twarda, wystarczyło zdjąć folię i...





Muszę przyznać, że byłam zaskoczona efektem (w rzeczywistości ludek wygląda znacznie lepiej, niż na fotce zrobionej przez Stasia komórką). Spodziewałam się raczej, że stworek się pokruszy albo nie da się odkleić od folii. Jednak wyszło świetnie. W czekoladzie odcisnęły się nawet niewielkie szczegóły. W ten sposób można odcisnąć również inne kształty - pole do popisu dla dziewczynek.

Jutro robimy drugie podejście, a następnie uruchamiamy seryjną produkcję ;)

Dla Stasia brawa za pomysł i samodzielne wykonanie.

A oto pomnik bohatera LEGO

sobota, 16 marca 2013

Środa, wczesny ranek...

Środa, wczesny ranek. Zrywam się, by zdążyć na pociąg o 7.20 do Warszawy. W pośpiechu zjadam śniadanie, robię kanapki i szykuję się do wyjścia. Taksówka już czeka. Odrobinę za późno, ale powinnam zdążyć.
Na szczęście nie ma korków. Parę minut po 7 wysiadam pod dworcem i ustawiam się w niezbyt długim ogonku. Tylko dwie kasy są czynne. Pod pachą ściskam książkę. Wszak podstawową i może jedyną zaletą komunikacji publicznej jest to, że można tam w spokoju poczytać. Nie mogę się doczekać, aż wrócę do przerwanej późno w nocy lektury i zastanawiam się, czy 300 stron wystarczy mi na podróż w obie strony.
Niestety moja kolejka się zacięła. Para przy okienku rezygnuje z nabycia biletów na kuszetkę, co pani kasjerce rozwala cały system. Nerwowo patrzę na zegarek, podobnie jak reszta kolejkowiczów. Pan przede mną pyta, czy ja też na ten pociąg, po czym decyduje się nabyć bilety w pociągu. Po chwili bezproduktywnego oczekiwania ja również porzucam kolejkę, zastanawiając się po cichu, ile to może kosztować. Trudno, lepsze to, niż zostać z biletem na dworcu.
Wsiadam do pustego przedziału. Po chwili dosiada się do mnie pan z kolejki. Mówi, że już powiadomił konduktorkę, że nie mamy biletów. Konduktorka po chwili wchodzi do naszego przedziału, przekonana, że jesteśmy ojcem i córką. To drobne kłamstewko pana z kolejki szybko wychodzi na jaw, bo każde z nas potrzebuje swojego biletu do rozliczenia w pracy, ale pani konduktor tylko się z tego śmieje, komplementowana szczodrze przez mojego współtowarzysza podróży. Jak się okazuje, ów pan to zawołany gawędziarz, w dodatku lekko wczorajszy. Usta mu się nie zamykają, a mi z trudem udaje się czasem coś wtrącić od siebie. Ale co tam, ja i tak w zasadzie wolę słuchać. Z rezygnacją myślę o książce, która wzywa mnie z torebki. Nie mam wyjścia, słucham więc historii o życiu, o pracy, o rodzinie, o polityce, kościele, a przede wszystkim o alkoholach - pan Feliks pracuje w tej interesującej branży. Słucham, patrząc przez okno, jak śnieg sypie coraz to mocniej, licząc na to, że wszystkie zwrotnice są ustawione jak należy. Szczęściem pan Feliks wpada w ciąg telefonicznych rozmów służbowych, podczas których jest jednakowo rozgadany, a ja czuję się usprawiedliwiona, sięgając po książkę. W przerwach między telefonami nadal zasypywana jestem historiami o żonie, synowych, córce, pasierbicy, o młodych latach, służbie zdrowia i o ulubionej golonce z kapustą. Zdecydowanie pan Feliks powinien założyć bloga, a ja po prawie 3 godzinach jazdy czuję znaczny przesyt.
Warszawa wita mnie śniegiem po kolana. Że też ja zawsze muszę podróżować w takich paskudnych warunkach pogodowych. Na taksówki pod dworcem trzeba czekać w kolejce. To niebywałe - oprócz noworocznej nocy, to taksówki grzecznie czekają na chętnych. Na szczęście dość szybko taksówka zabiera mnie spod dworca i niebawem docieram na szkolenie, trochę już spóźniona.
Okazuje się, że oprócz mnie jest tylko jeden uczestnik, więc wstrzymali się z rozpoczęciem do mojego przybycia. Szkolenie przebiega w miłej i kameralnej atmosferze, przy dobrej kawie i ciastkach. Trochę nas  zbija z tropu, gdy lunch podają nam w wygłuszonym pokoju pozbawionym okien. Wrażenie jest tak przykre, że zabieramy swoje porcje i zmykamy stamtąd do pomieszczenia, w którym mamy szkolenie. Przy okazji zaskakuje mnie pomysłowość cateringu, który serwuje polędwicę z... kurczaka. No kurczę!
Po zakończeniu kursu, bogata w nowo zdobytą wiedzę, zostaję podwieziona do centrum przez współkursanta. Mam jeszcze dwie godziny do Polskiego Busa, na który bilet kupiłam dzień wcześniej. Znajduję kawiarenkę, w której rozkoszuję się pyszną herbatą jaśminową oraz lekturą. Następnie biegnę na stację metra, przechodzę przyśpieszony kurs kupowania biletów w automacie i w końcu ląduję na górnym pokładzie autobusu. Nie nagabywana przez nikogo, z książką na kolanach i rozładowanym do cna telefonem przemierzam czarno-biały świat. W pewnym momencie kierowca podgłaśnia radio i wszyscy słyszymy, że mamy nowego papieża. Franciszek - podoba mi się to imię.
Bez telefonu nie jestem w stanie kontrolować czasu jazdy. Widok Torunia mnie zaskakuje, to już? Mijając swój blok, bezskutecznie próbuję wypatrzyć światełka w znajomych oknach. Okazuje się, że mróz w Toruniu wręcz trzaska, szybko wskakuję do taksówki i po chwili jestem już w domu. Mimo późnej pory dzieci oblegają mnie już w drzwiach. Są gotowe do snu, układam je więc w łóżkach. Bez bajki o Aniołkach oczywiście się nie obejdzie, więc wymyślam coś w naprędce. Niedługo później ja również zapadam w sen po tym zwykłym-niezwykłym dniu.


środa, 6 marca 2013

Niekokosowa kremówka

Wybaczcie mi tę długą przerwę. Najpierw byłam chora, chociaż ja przecież nigdy nie choruję. Potem nadrabiałam pochorobowe zaległości w pracy i w domu. A teraz choruje mój laptop i pewna dobra dusza go reanimuje. Podobno będzie żył :)

Rozpoczęłam właśnie kurs "Grafika, animacja i video w internecie". Na razie byłam na jednym zjeździe (jeden ominęłam z powodu choroby) i jest super! Świetnie prowadzony, na super wypasionym sprzęcie i oprogramowaniu. Już się nie mogę doczekać kolejnych zajęć. Trochę mnie przerażają te weekendy, bo sobota jednak się przydaje na odgruzowanie mieszkania po tygodniu pracy, ale cóż - rodzinka pomoże i jakoś damy radę. Zwłaszcza, że Staś ostatnio jest bardzo opiekuńczy, wciąż pyta, w czym może mi pomóc. Przeczuwam w tym pewną interesowność, ale co tam, ważne, że mam w nim wsparcie i pomoc. Tym bardziej, że jestem notorycznie zmęczona i niewyspana, jak to zwykle wczesną wiosną. 

Staś nalega, żebym umieściła na blogu relację z pieczenia ciasta z okazji urodzin mojego męża. A było to tak:

Postanowiłam wracającego z pracy męża zaskoczyć zapachem piekącego się ciasta. Zaczęłam od przekartkowania segregatora z przepisami, pod kątem dostępnych produktów i czasu. Po namyśle wybrałam pyszne ciasto, które znam pod nazwą "Kremówka kokosowa Doruni". Mąż planowo powinien wrócić po godzinie 20 - do tej pory ciasto powinno już być gotowe. Ale w momencie, gdy zabierałam się za kompletowanie składników , rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Okazało się, że udało mu się wyrwać dziś wcześniej. No cóż, z niespodzianki nici, ale ciasto postanowiłam i tak dokończyć. Podczas gdy Danusia mieszała składniki, ja podgrzewałam obiad, gotowałam budyń i opędzałam się od rozbrykanej jak zwykle Emilki. Najpierw na blaszce wylądował spód ciasta, na nim ugotowany budyń, zaś całość miała zwieńczyć kokosowa chmurka. Byłam przeświadczona, że coś takiego, jak wiórki kokosowe znajduje się w mej kuchni zawsze. Niestety, przeszukałam szafki i szuflady i nic. No jak to, kremówka kokosowa bez kokosu? W panice zastanawiałam się, czym można je zastąpić. Orzechów - również brak. Mak? nie, lepiej nie. Mąka? Beznadzieja. W końcu trafiłam na paczkę ziaren sezamu. Z dużą dozą sceptycyzmu sypnęłam sezamem do mikstury i wstawiłam całość do piekarnika.

Pełna obaw wyjęłam ten eksperymentalny twór z piekarnika. Ryzykując poparzeniem podniebienia skosztowałam niekokosowej kremówki. Okazała się mmmm... wyśmienita, smaczniejsza nawet od wersji oryginalnej. Bardzo serdecznie polecam. Nowa wersja ciasta zyskała nazwę: "Niekokosowa sezamowa kremówka Danusi". Chce ktoś przepis? :)




PRZEPIS:

1. Ciasto
1/2 kostki margaryny
1/2 szkl. cukru
2 jajka
2 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Zagnieść składniki i rozłożyć na blaszce (my wyłożyliśmy ją papierem do pieczenia)

2. Budyń
Ugotować 3 budynie w 1 l. mleka. Jeśli budynie są bez cukru, należy pamiętać o tym, by go dodać (ok. 5 łyżek). Jeszcze ciepły budyń wyłożyć na ciasto.

3. Warstwa sezamowa (lub kokosowa)
1/2 k. margaryny
1/2 szkl. cukru
2 jajka
200 g ziaren sezamu (lub wiórków kokosowych)

Rozpuścić margarynę i przestudzić.
Ubić białka z cukrem. Dodać żółtka, sezam lub wiórki oraz margarynę. Wyłożyć na budyń.

Piec w temperaturze ok. 180 stopni 50 minut.

Smacznego :)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...