Strony

wtorek, 30 grudnia 2014

Adwokat

Jak tam Kochani świąteczne obżarstwo? Trudno się kontrolować, gdy wokół tyle pyszności... Ja nawet nie próbowałam, za to już zaczęłam wielkie spalanie :)

A oto anegdotka jeszcze z przygotowań do świąt, a konkretnie z pieczenia świątecznej baby z adwokatem.



Dzieci asystujące mi przy pieczeniu trochę się dziwiły dolewaniu alkoholu do ciasta.

Staś: Mamo, a ty często dodajesz tego adwokata do ciasta?
Ja: Tylko dwa razy do roku, z okazji świąt.
Staś: Ależ mamo, przecież święta powinno się spędzać z rodziną, a u nas nie ma żadnego adwokata!
Ja; A więc według ciebie miałam upiec sprzedawcę mebli?

Kurtyna!

piątek, 19 grudnia 2014

Chlebek skubany z ziołami

Lubię dzielić się tym, co dobre, a to jest naprawdę dobre!

Przepis dostałam na karteczce od koleżanki, więc nie jestem w stanie podać źródła. Wyglądał bardzo zachęcająco, więc postanowiłam go wykorzystać przy okazji odwiedzin znajomych. Może przyda się Wam na sylwestra czy inną okazję, a jeśli nie, to przejdźcie proszę do anegdotki pod przepisem :)


Prosta sprawa, ten SKUBANIEC:

600 g mąki
300 ml letniej wody
40 g drożdży świeżych
50 ml oleju
łyżeczka cukru
1/2 łyżeczki soli

Drożdże rozpuścić w odrobinie wody, a następnie wszystkie składniki połączyć i wyrobić w elastyczne ciasto. Wyrabia się łatwo i jest bardzo przyjazne.

Masełko ziołowe:

1-2 ząbki czosnku
średnia cebula
5 łodyżek pietruszki (liście)
inne zioła wg uznania (np. bazylia, oregano)
120 g masła
1/2 łyżeczki soli

Czosnek, cebulę, zioła - potraktować blenderem, Dodać masło i sól i rozetrzeć na jednolitą masę.

Ciasto drożdżowe rozwałkować na prostokąt o grubości ok. 5 mm i posmarować masłem. Następnie pokroić na pasy o szerokości 5 cm, zwijać je w harmonijkę i ustawiać pionowo na blaszce (np. mała tortownica lub rynienka). Wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni i piec ok. 30 minut. Po domu rozejdzie się upojny zapach i ściągnie do kuchni wszystkich domowników, a czasem również sąsiadów.

Chleb najlepiej podawać ciepły. Goście częstują się, odrywając sobie po kawałku.

Problem pojawia się wtedy, gdy domowników trzeba utrzymać z dala od chlebka do przyjścia gości. Gdy piekłam skubańca po raz pierwszy, dzieciarnia błagająca o kawałek tego pachnącego cuda, mocno dała mi się we znaki. Ostatecznie pozwoliłam im skubnąć po kawałku, ale to tylko podsyciło ich apetyt. Potem warowały wręcz pod drzwiami, czekając aż wreszcie goście przyjdą i będzie można legalnie poskubać.

Goście przyszli, chlebek powędrował na stół, a ja z mężem szykowaliśmy zakąski. Po paru minutach wróciłam do pokoju, a tam w miejscu chlebka leżały jakieś marne resztki, a wokół talerza zgromadziły się dzieci z niewinnymi minami. Odebrało mi mowę, a Danusia dostała ataku śmiechu. Nie zdążyłam się porządnie zdenerwować, gdy okazało się, że goście zrobili nam żarcik, chowając chlebek, a w jego miejsce stawiając pusty talerz. Muszę przyznać, że świetnie im się udało nas nabrać. Również dlatego, że ten wyborny chlebek usprawiedliwia ogromną zachłanność i apetyt.

Smacznego, Kochani!

A oto dokładna instrukcja fotograficzna:

Ciasto pięknie wyrobione

...rozwałkowujemy w prostokąt o grubości około 5 mm

Smarujemy ziołowym masełkiem
Kroimy na pasy o szerokości 5 cm
Zwijamy w harmonijkę i układamy w foremce

10 minut po wyjęciu z piekarnika chlebek uległ dematerializacji...

sobota, 15 listopada 2014

Listopadam

Aktualnie panujące plagi to: listopad, gremialne zapalenie oskrzeli i zepsuta zmywarka.

Gdy byłam mała, pogoda była mi zasadniczo obojętna, lubiłam wszystkie pory roku, a aura miała wpływ o tyle, czy będziemy się świetnie bawić na dworze, czy raczej w domu. Listopad był jednym z moich ulubionych miesięcy, bo przecież wtedy przypadają moje urodziny, czyli najszczęśliwszy dzień w roku. Teraz bynajmniej urodziny nie poprawiają całokształtu tego szaroburego miesiąca. Trudno uwolnić się od myśli o tym, jak szybko minął ten rok i jak coraz szybciej będą mijać kolejne. Mimo to ogromnie rozczula mnie staranne przygotowanie się dzieci do mojego święta. Są cudowne, robią wszystko by mi uprzyjemnić ten dzień. A płynący przez cały dzień strumień życzeń sprawia, że uśmiech nie znika mi z twarzy.


Ach, to ostatnie zdanie!

Na pogodę w tym roku trudno narzekać, jest dość ciepło, a w lasach i parkach nadal jest kolorowo. Ale z pewnością taka pogoda przyczyniła się do tego, że 4/5 naszej rodziny aktualnie przechodzi stany zapalne i nieżyty górnych dróg oddechowych. Wiąże się to z fortuną pozostawioną w pobliskiej aptece, a także problemami ze snem i poczuciem ogólnego wykończenia. A jednak nawet choróbsko ma swoje dobre strony. Mamy mnóstwo czasu dla siebie. Oglądamy razem filmy, przygotowujemy smakowite posiłki, jak na przykład obiecywana od dawna domowa pizza, a wzajemne smarowanie sobie pleców maścią rozgrzewającą i oklepywanie jest całkiem przyjemne. Nie wspomnę już o wspólnym piciu herbaty z cytryną i miodem i grach planszowych. Gdyby nie ten kaszel, naprawdę, mogłabym się przyzwyczaić.

Znalazłam już dobre strony mrocznego listopada i paskudnego przeziębienia. Czy da się jednak znaleźć jakieś plusy zepsutej zmywarki? (na serwis czekam już drugi tydzień). Otóż, jest taki jeden plusik - Danusia zaangażowała się w pomaganie mi przy tej czasochłonnej czynności, dzięki czemu mam miłe towarzystwo w kuchni. Bo owszem, zdarza mi się czasem gadać do zmywarki, ale jeszcze nigdy mi nie odpowiedziała, w przeciwieństwie do mojej pracowitej córeczki.

Na koniec - dialog z naszych rozmów przy herbacie z cytryną i miodem:

Staś: - A czy ty w ogóle wiesz, jak wygląda mózg?
Emilka: - Oczywiście, że wiem, Wygląda jak taka stara, pomarszczona, różowa pupcia.

Kurtyna!

wtorek, 21 października 2014

Ladorusie - sportowa rodzinka

Starzy bywalcy naszego bloga zapewne dostrzegli zmianę, jaka u nas nastała wiosną tego roku. Zaczęło się od tego, że pewnego dnia po prostu zaczęłam biegać. Nie wygląda to na drastyczną zmianę, a jednak. Mam teraz więcej aktywnych sportowo znajomych, więc informacje o różnych imprezach łatwiej do mnie docierają. Ladorusiaki ogromnie lubią tego rodzaju imprezy, zwłaszcza gdy na koniec można dostać medal, więc mam oczy szeroko otwarte i ciągnę rodzinę gdzie tylko się da. Sezon na sporty terenowe powoli się kończy, więc mogę podsumować imprezy sportowe, w jakich wzięliśmy (rodzinnie) udział w tym roku.

1. Niebieski Bieg Świadomości - o którym szerzej pisałam w kwietniu. Znakomita impreza, zarówno organizacyjnie, jak i patrząc pod kątem przekazu. Ja o autyzmie po raz pierwszy dowiedziałam się chyba w liceum (czy nawet później) z filmu Rain Man. Dobrze, że teraz świadomość jest większa, dzięki kampaniom społecznym i innym działaniom.
Po przebyciu 5 km byliśmy zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi i dumni z siebie. Były medale - a jakże! Poza tym ładne, niebieskie koszulki i cała masa gadżetów.



2. Rajd rowerowy z okazji Otwarcia Trasy Wiślanej. Start z naszego osiedla, dojazd do Nowego Rynku, czyli jakieś 5 km. Aura niezbyt sprzyjająca, trochę kropił deszcz, ale nie na tyle, by to nam przeszkadzało. Danusia ze Stasiem dotarli do celu w czołówce. Cieszy mnie, gdy robią coś razem.
Na rynku było sporo atrakcji dla dzieci, a także pyszny żurek dla uczestników.



3. Walkathlon Neuca dla zdrowia. Impreza o dużym rozmachu - uczestniczyło w niej ponad 4000 osób, w tym prezydent Torunia, pan Michał Zaleski. Celem marszu była zbiórka funduszy na badania nad leczeniem białaczki (zebrano ponad 150 tysięcy zł.). Przemaszerowaliśmy ze Starówki na Rubinkowo przez Winnicę, łącznie 8 km  Odpowiednio wcześnie zarejestrowani uczestnicy otrzymali kijki do nordic walking, całkiem dobrej jakości. Niebieski tłum maszerujący przez miasto robił ogromne wrażenie. Ośmiokilometrowy dystans pieszo to spore wyzwanie dla dzieciaków, tym większe rozczarowanie, że zabrakło dla nich medali. Przykro, bo część uczestników skróciła sobie trasę o 2 km - oni załapali się na medale i paczki z prezentami, a ja musiałam tłumaczyć zapłakanej Emilce, że liczy się przede wszystkim satysfakcja. Na szczęście atrakcje typu zjeżdżalnie i euro-bungee szybko osuszyły jej łzy.



4. XVIII Bieg im. Bronisława Malinowskiego w Grudziądzu. Mąż i ja wzięliśmy udział w biegu na 10 km, a dla dzieci przewidziane były starty w biegach na 800-1000 m, zależnie od rocznika. Setki dzieciaków tłoczyły się na starcie, wskutek czego oprócz biegania trzeba było wykazać się siłą przebicia w dotarciu na start. Emilkę ustawiłam na starcie jeszcze przed naszym biegiem, Danusia z pomocą wujka również jakoś dotarła. Niestety Stasiowi nie udało się tam dopchać. My w tym czasie już biegliśmy i nie mogliśmy dopilnować, by w porę stanął na starcie. Wyglądał dość smutno, gdy dziewczyny chwaliły się pięknymi medalami.
Niemniej jednak impreza w mieście mojego dzieciństwa okazała się bardzo udana. Spotkałam się ze znajomymi z liceum, którzy również biegają, a za kibiców mieliśmy mojego tatę i brata. Chętnie wrócimy tam za rok.



5. Rajd Rodzinny na zakończenie sezonu turystycznego. To było chyba największe z tu wymienionych wyzwanie dla dzieciaków. Startowaliśmy z Wrzosów, skąd ruszyliśmy na Zamek Bierzgłowski, a potem na Barbarkę, gdzie miał miejsce piknik. Jak dotąd, nasza najdłuższa rodzinna wycieczka rowerowa liczyła sobie 17 km, a tym razem do pokonania było 20 km + 12 drogi do domu. Na dobrą sprawę powinno być jeszcze 12 km dojazdu na start, na odległe osiedle Wrzosy, ale postanowiliśmy dostarczyć rowery i dzieci samochodem Stanowiło to spore wyzwanie logistyczne.
Pogoda - przecudna. Jesienny las - zachwycający. Atmosfera - wspaniała. Pod koniec było trochę ciężko, bo była to piaszczysta droga przez las i Emilka chwilami miała już dość. Mimo to dzielnie dotarła do końca. A tam - kiełbaski z ogniska, konkursy i zabawy. Staś wygrał kask, a dla dziewczynek były piękne koszulki. Emilka pomagała w losowaniu nagród, wzbudzając salwy śmiechu wśród uczestników swoim kompletnym nieskrępowaniem i poczuciem humoru.
Dystans dzielący nas od domu budził sporo obaw, ale bez problemu go pokonaliśmy. Wielka szkoda, że to ostatnia impreza z tego cyklu w obecnym roku.



Przedstawione przeze mnie imprezy dotyczyły startów z dziećmi. Zaliczyliśmy jeszcze kilka startów dla dorosłych, gdzie dzieci wspierały nas swym dopingiem lub czekały na nas w domu.

To, co chciałam Wam przekazać, to:
- po pierwsze - dzieci jest bardzo łatwo zachęcić do aktywności fizycznej, są wręcz zachwycone tego rodzaju propozycjami.
- po drugie - darmowych sportowych imprez rodzinnych jest cała masa, wystarczy się rozejrzeć
- po trzecie - nie ma się czego obawiać i szukać wymówek. Mało co tak wzmacnia rodzinne więzy jak wspólne uprawianie sportu.

Liczę na to, że się spotkamy przy okazji sportowych wydarzeń.
Najbliższa okazja to VII Bieg Niepodległości już 11 listopada w Pigży koło Torunia.
Do zobaczenia :)

sobota, 11 października 2014

Zaginiona siostra mistrza Yody

Impreza z cyklu Star Force na stałe wpisała się w cykl roczny naszej rodzinki. Do tego stopnia, że nie mogliśmy się doliczyć, która to już nasza impreza z rzędu - piąta czy szósta. Gdy dokładnie policzyliśmy okazało się, że dopiero czwarta... Ale patrząc na to z innej strony, 4 lata to jedna trzecia życia Stasia i aż połowa życia Emilki!

A tegoroczna edycja była wyjątkowa pod tym względem, że po raz pierwszy dzieci wyruszyły na nią w kostiumach. Tak właściwie miało być jak zwykle, czyli normalne, codzienne ubrania, ewentualnie jakaś bluza z Yodą. Ale niespodziewanie dla mnie dzieci dały się ponieść fantazji. Zaczął Staś - ubrał się na czarno, założył do tego starą pelerynę i kostium gotowy. W czasie gdy prasowałam niemiłosiernie zmiętą pelerynę, dziewczyny zaczęły przeglądać swoje ubrania pod kątem zastosowania w kostiumach. Danusia wygrzebała skądś kredki do twarzy, ja zajęłam się dodatkami. W ekspresowym tempie stworzyliśmy bardzo kreatywne kostiumy, bawiąc się przy tym doskonale. Ponieważ stroje nie odzwierciedlały konkretnych postaci ze świata Star Wars, nawiązywały jedynie do tej konwencji, wobec tego trzeba było jeszcze stworzyć biogramy tych postaci. Staś to Darth Lavertus, a Danusia - Darth Maulina (sympatycy GW bez trudu domyślą się, do kogo nawiązuje). Emilka jako jedyna wybrała jasną stronę mocy, jako zaginiona siostra Mistrza Yody, czyli Yodyna.



A o to cała przeobrażona trójka:



Po dokończeniu charakteryzacji, czasu zostało nam niewiele, więc pognaliśmy na przystanek, wzbudzając ogromne zainteresowanie na osiedlu. Mijane przez nas dzieci patrzyły na nas z rozdziawionymi buziami. Starsze panie sprawiały wrażenie, że na nasz widok mają ochotę się przeżegnać. W autobusie czułam się trochę dziwnie, w centrum uwagi wszystkich pasażerów. Jak podsłuchałam, niektórzy z nich też podążali na Star Force, więc było nam raźniej.


Na starówce już nie budziliśmy sensacji, zaczęła się parada i dziwacznie ubranych ludzi nie brakowało :)



I tu odbyło się małe i niespodziewane spotkanie toruńskich blogerek parentingowych, że tak szumnie to nazwę. Mama Ka i synuś Em przemknęli koło nas, ledwo udało się zamienić parę zdań, ale tego dnia to dzieci wyznaczały kierunek i tempo. Na pewno jeszcze na siebie wpadniemy w naszym malutkim Toruniu - pozdrawiamy :))))

Gdy dotarliśmy do CSW zdobyłam się na radykalny krok - zostawiłam tam dzieci i wróciłam do domu. Mieliśmy umówioną wcześniej wizytę pana od kafelków. Dzieci dostały dokładne instrukcje postępowania w różnych sytuacjach i natychmiast rzuciły się eksploracją centrum. Mam pewną śmiałą teorię, że dzieci lepiej sobie radzą i lepiej się między sobą dogadują, gdy dorośli im w tym nie przeszkadzają, co się doskonale w tym przypadku sprawdziło. Szkoda mi było porzucać tę świetną zabawę, ale nie miałam wyjścia. Zatem przebieg imprezy znam tylko z opowiadania. Staś wygrał figurkę LEGO w konkursie na budowanie statku na czas, a potem cała trójka udzieliła wywiadu dziennikarzowi z Radio Gra (bardzo żałuję, że tego nie słyszałam). Jednym słowem - działo się!

A jak będzie za rok? Dzieci już myślą o kostiumach i oczywiście nie mogą się doczekać.

Oto jak Ladorusie bawiły się na poprzednich edycjach...

rok 2011

rok 2012 (Bydgoszcz, Wyspa Młyńska)

rok 2013


wtorek, 7 października 2014

Tata rządzi!

Emilka i Danusia towarzyszą mi w wyprawie do Biedronki. Mamy czas, więc spokojnie rozglądamy się po sklepie. Przystaję przy stoisku z książkami, gdzie wpada mi w oko zabawna okładka:



Szybko kartkuję książkę zastanawiając się, czy nie kupić jej mężowi. W końcu stwierdzam, że i tak jej nie przeczyta i z lekkim żalem odkładam książkę na półkę.

Parę godzin później, córeczki stają przede mną z tajemniczymi minami.

- Mamusiu, mamy dla ciebie prezent! Za to, że jesteś taką kochaną mamusią. Prawda, że chciałaś ją przeczytać?

I wręczają mi tę właśnie książkę...

Zaniemówiłam z wrażenia. W jednym zdaniu potrafiły mi przekazać, że fajną mamą jestem, ale i tak przecież tata rządzi!

A tak serio, to bardzo mnie ucieszyła książka i to miłe przesłanie. Kochane dziewczyny, wydały znaczną część kieszonkowego, żeby mi sprawić przyjemność.

Zabieram się do lektury. Ciekawe, czy zasady szczęśliwego ojca są podobne, jak szczęśliwej mamy...


A oto jeden z pomysłów, który zamierzam wdrożyć:

"Jeżeli jesteś naprawdę zmęczony, zdejmij sweter lub koszulę i zaproś dzieci do zabawy, polegającej na malowaniu na twoich plecach. Poczujesz się tak, jakby wróżki robiły ci masaż."

To musi być niesamowicie przyjemne, czyż nie? :)


czwartek, 11 września 2014

Wspomnienie wakacji

Wczoraj zaliczyliśmy pierwszą w tym roku szkolnym wywiadówkę, a ja nadal jestem Wam winna relację z ostatniego tygodnia wakacji. Chciałabym ją przedstawić dlatego, że te ostatnie dni są źródłem wielu miłych wspomnień i stanowią wspaniałe zwieńczenie naszych najlepszych (zdaniem dzieci) wakacji.

Co było w tegorocznych wakacjach tak wyjątkowego? Trudno powiedzieć, wszak nie szaleliśmy po zagranicznych kurortach ani europejskich stolicach. Za to spędziliśmy sporo czasu razem, a pogoda zachęcała do aktywnego spędzania czasu na świeżym powietrzu.

Jak wszystko co przyjemne, minęły szybko jak z bicza trzasł. Gdy na horyzoncie pojawił się się już wrzesień, a dzieciom został ostatni tydzień wakacji, postanowiłam wykorzystać resztki urlopu i sierpniowej wypłaty na zabawę w turystów we własnym mieście, podobnie jak rok temu. Tym razem przyjemnie zbiegło się nam to w czasie z festiwalem Skyway, więc miasto oferowało jeszcze więcej atrakcji, niż zazwyczaj.



Festiwalowi Skyway towarzyszy Festiwal piosenki LULU. Wraz z moją koleżanką Małgosią wzięłam udział w dwóch podwójnych koncertach - Gaba Kulka + Kasia Groniec oraz Mariusz Lubomski + Grzegorz Turnau. Bardzo smakowite koncerty to były. Niezwykle utalentowana wokalnie Gaba Kulka miała jeszcze jeden dar: uśmiech tak czarujący, aż robiło się ciepło na sercu. A Kasię Groniec teraz uwielbiam jeszcze mocniej, niż do tej pory. W trakcie koncertu przez cały czas siedziała na krześle na wprost publiczności, zaś pomimo tak statycznej, jakby się wydawało pozycji, ruch sceniczny który stanowił tło do jej piosenek był niewyobrażalnie żywiołowy i ekspresyjny.



Koncert "kobiecy" pozostawił panów daleko w tyle, chociaż na tym "męskim" było o wiele więcej ludzi. Powiedziałabym, że na koncercie Lubomskiego i Turnaua publiczność była taka trochę... kurortowo-uzdrowiskowa. Jedna z pań miała nawet elegancki kapelusz, czego zazwyczaj nie widuje się w Lizard Kingu. Możliwe, że koncert Kulka/Groniec podobał mi się bardziej również dlatego, że miałyśmy wtedy idealne miejsca na wprost sceny, za to kolejnego dnia ledwo znalazłyśmy jakiś schodek do przycupnnięcia gdzieś z boku. O ile pana Lubomskiego jeszcze przynajmniej z profilu mogłam oglądać, to Turnaua zasłonił mi jego skądinąd genialny perkusista i musiałam się zadowolić widokiem jego pleców. Moja wina, trzeba było wcześniej wykaraskać się z domu.

To by było na tyle, jeśli chodzi o atrakcje dla dorosłych. Czekały mnie trzy dni z dziećmi w ich ulubionych miejscach w Toruniu.

Punkt pierwszy - ogród zoobotaniczny. Z roku na rok coraz ładniejszy, wygodniejszy dla zwierząt i atrakcyjniejszy dla zwiedzających. Coraz bardziej przypomina prawdziwe zoo. Każdy zwierzak został przez nas odwiedzony, obdarzony komplementami i zachwytami.



Dzieci najbardziej polubiły lemury i surykatki, a mi podobały się wielkie, majestatyczne koty. Po zwiedzaniu zoo, w nagrodę za grzeczność - najlepsza pizza w Toruniu.



Drugi dzień to od dawna wyczekiwana wizyta w Młynie Wiedzy. Dziewczynki już odwiedzały to centrum ze szkołą, ale dla mnie i dla Stasia to był pierwszy raz. I muszę przyznać, że byłam pod ogromnym wrażeniem. Pięć pięter wystaw o różnej tematyce, bardzo wszechstronnie przedstawionej w formie eksponatów interaktywnych. Dziecko może wszystkiego dotknąć, pomajstrować i przekonać się, że nauka to magia, a magia to nauka. Bardzo serdecznie polecam.



Kolejny dzień to atrakcje toruńskiej starówki. Nie mam pojęcia co tak pociąga moje dzieci w ruinach zamku krzyżackiego. Według mnie to zabytek do jednokrotnego odwiedzenia, ale dzieci mają na ten temat swoje własne poglądy. Obowiązkowa sesja zdjęciowa w ruinach, a następnie to, co lubią najbardziej, czyli lochy. A w lochach grozę budzące inscenizacje, upiorne odgłosy i inne mrożące krew w żyłach efekty. To chyba jest główna atrakcja dla dzieciaków. Trochę mi to przypomina nasze wyprawy w dzieciństwie do grudziądzkiej cytadeli, gdy brat mnie straszył nietoperzami wkręcającymi się we włosy. Dreszczyk strachu tylko dodawał uroku wycieczce, chociaż nietoperzy wypatrzyć się nie udało.


Prosto z zamku udaliśmy się na szczyt wieży ratusza. To z kolei mój ulubiony punkt zwiedzania miasta. Lubię wszelkie tarasy widokowe, lubię się wspinać, a z naszej wieży widok jest naprawdę imponujący, chociaż to tylko 40 metrów. Dzieci chętnie i bez marudzenia pokonały kręte, średniowieczne schody by na szczycie mieć cały Toruń u stóp.


I tu przyszło nam do głowy, by udać się w krótki rejs Wandą, stateczkiem turystycznym obwożącym turystów wzdłuż Bulwaru Filadelfijskiego. Staś się wykręcił, bo nie przepada za takimi rozrywkami i udał się do Sklepu Patronackiego LEGO, czyli swojego ulubionego miejsca w Toruniu, a my z dziewczynkami relaksowałyśmy się na Wandzie. Przy okazji dokształciłyśmy się z przewodnika audio na temat toruńskich zabytków, no i ta lekka bryza, cudo!


Gdy po 40-minutowym rejsie dołączyłyśmy do Stasia w Patronackim okazało się, że w międzyczasie skonstruował z klocków Stormtroopera (czy może klona?), który dołączył do innych dzieł już od roku znajdujących się na wystawie tego sklepu, czyli mistrza Yody autorstwa Stasia i Danusiowego Boby Fetta. Jednym słowem - wystawa sklepowa zdominowana przez Ladorusie!




I tym sposobem nastała niedziela, ostatni dzień wakacji. Stroje galowe wisiały już odprasowane na rozpoczęcie nowego roku szkolnego, gdy wybraliśmy się w kolejne z ulubionych miejsc naszej rodziny, czyli na Barbarkę. Niedawno została otwarta kolejna, bardzo atrakcyjna trasa w parku linowym, na którą natychmiast ruszyła Danusia. Nieco ostrożniejszy Staś wybrał starą, niebieską trasę, a Emilka nie miała wyboru, gdyż jej wzrost pozwalał tylko na niebieską. Danusia śmignęła tak szybko, że nawet nie zdążyłam zrobić jej zdjęcia. Tymczasem Emilka, która drugi raz dopiero wędrowała po parku linowym, miała problemy techniczne: podczas zjazdu z tyrolki nie udało jej się złapać uchwytu na kolejnej stacji, w związku z czym zjechała dobre parę metrów wstecz. Dzielnie próbowała dotrzeć tam chwytając się liny łapkami, ale okazało się to bardzo trudne. Był płacz, strach, tym bardziej, że jeszcze jedna dziewczynka utknęła z płaczem na trasie i nawzajem potęgowały swój stres. Ostatecznie po tamtą dziewczynkę musiał wejść instruktor, a Emilka stanowczo zmotywowana przez swojego tatę dała w końcu radę. Resztę przeszkód pokonała bez problemu i twierdzi, że następnym razem będzie lepiej :)


Pochwalę się Wam, że trasę z Barbarki do domu pokonałam biegiem. Szacowałam tę trasę na około 15 km, ale wyszło tylko 12, co mnie trochę rozczarowało. To niezły lans, słyszałam, jak moje dzieci chwaliły się na podwórku, że "mama przybiegła z Barbarki". Słodko :)

A co się okazało po wakacjach? Gdy po dwóch miesiącach upałów w końcu się ochłodziło okazało się, że w żadne długie spodnie dzieci nie wchodzą - wszystko za krótkie i za ciasne. Śmignęły w górę aż miło. Tylko patrzeć, jak będą musiały się schylać, by dać mamie buziaka... Może już po kolejnych wakacjach, kto wie :)


niedziela, 24 sierpnia 2014

Jak się biegało w Ciechocinku

Właśnie dogorywam po zawodach na 10,5 km w Ciechocinku, a skoro i tak nie mam siły chodzić, to może chociaż posta napiszę, no nie?

Na udział w tym biegu zdecydowałam się już parę miesięcy temu, gdy tylko przeczytałam opis trasy, obejmującej tężnie, park i uliczki tego malowniczego miasteczka. Spełniony został podstawowy warunek, czyli względna płaskość terenu, bo wszelkie podbiegi są nie na moje siły. Trzeba było jeszcze namówić lekko opornego męża, na szczęście nie dał się długo prosić.

Temperatura w ostatnich dniach znacznie spadła, więc upał nam nie groził i zapowiadała się pogoda idealna do biegania. W Ciechocinku stawiliśmy się na półtorej godziny przed planowym rozpoczęciem biegu. Rozpoznaję już sporo amatorów biegania, a dziś poznałam kolejne osoby. Miło się rozmawia w oczekiwaniu na start. A start niestety się opóźniał. Podobno tak wiele osób było chętnych do zapisania się w ostatniej chwili, że organizatorzy postanowili na nich zaczekać. A może chodziło o ekipę TV z Bydgoszczy, bo też takie wyjaśnienia słyszałam. Nie lubię ostatnich chwil przed startem, pojawia się wtedy nie wiadomo skąd stres, no i zimno trochę było. Wszyscy chcieli w końcu wystartować, więc gdy organizator wspomniał o kolejnych kilkunastu minutach zwłoki, rozległy się gwizdy. No i dobrze, organizator się ogarnął i łaskawie zezwolił na start.

W biegu wzięło udział około 1000 osób, więc początek to była taka trochę przepychanka. Ale niebawem peleton się rozciągnął i każdy znalazł swój kawałek przestrzeni. Biegliśmy między tężniami wdychając zdrowotną sól, a przy okazji również kurz wzbijany setkami stóp. Następnie wybiegliśmy na uliczki Ciechocinka, mijając liczne pensjonaty i sanatoria. Na całej trasie było mnóstwo kibiców - w większości starszych ludzi, zagrzewających nas do biegu. Niektórzy z nich potrafili jakimś cudem sprawić, że każdy zawodnik czuł się wyróżniony aplauzem z ich strony. Rzecz jasna z uśmiechem na twarzy biegnie się lżej i przyjemniej, więc dziękuję wszystkim kibicom z całego serca.

fot. Jan Chmielewski


Po ośmiu kilometrach już dość niecierpliwie rozglądałam się za metą, a w zasięgu wzroku ani śladu parku, w którym mieliśmy zakończyć bieg. Na dziewiątym kilometrze zaczęło grzmieć, a na dziesiątym już lało. Krople deszczu z sykiem parowały w zetknięciu z rozgrzaną skórą ;) Mniej więcej wtedy u mojego boku pojawił się bliżej mi nie znany, sympatyczny towarzysz, który miał do przebiegnięcia dwukrotnie dłuższą stawkę, czyli półmaraton. Ów chłopak jak tylko mógł zagrzewał mnie do ostatecznego wysiłku, a nawet kawałek ciągnął mnie za sobą. To okropnie miłe, że poświęcił na mnie sporo energii, mając w perspektywie jeszcze kawał drogi do przebiegnięcia. Nadal się uśmiecham na samo wspomnienie. Pomoc fizyczna nie była mi potrzebna, ale psychicznie podziałało to jak ciepły okład na serce. Wiecie, zupełnie inaczej patrzy się na świat, gdy ktoś z własnej inicjatywy wyciąga bezinteresownie pomocną dłoń.
Po chwili rozstaliśmy się, ja pobiegłam w lewo do mety, a mój chwilowy towarzysz w prawo na kolejne 10-kilometrowe kółko.

Metę mijałam w strugach deszczu, co zresztą wcale mi nie przeszkadzało.

fot. Jan Chmielewski


Natomiast po otrzymaniu medalu brakowało mi chwili na odetchnięcie, nacieszenie się radością z ukończenia biegu. Niestety natychmiast zostałam pociągnięta (biegiem!) do samochodu. Zrezygnowaliśmy z grochówki, która z pewnością szybko by się rozwodniła deszczem. Pół godziny później mogłam już przebrać się w domu w suche ciuchy i rozgrzać się herbatką.

Ciekawi Was mój wynik? Można powiedzieć, że po raz kolejny pokonałam siebie, bo znów trochę poprawiłam swój rekord na 10 km. Nadal to więcej, niż godzina, ale może przyjdzie czas, gdy i tę barierę pokonam. Całkiem sporo młodzieży zostało za mną w tyle, więc nie jest ze mną tak najgorzej, a postaram się, by było jeszcze lepiej. A tak naprawdę, to liczy się przyjemność z biegania, sportowa atmosfera i czasem wyciągnięta czyjaś dłoń. Polecam serdecznie :)



Emilka: - Mamusiu, zmokłaś na tym biegu?
Ja: - Nie, córeczko, biegłam tak szybko, że deszcz nie miał ze mną szans!

wtorek, 19 sierpnia 2014

Pocztówka z Chodzieży

Jakiś czas temu pisałam o biegowej pasji mojego męża, który zgromadził już kilka kilogramów medali z różnych zawodów biegowych. W tym roku postawił sobie kolejne wyzwanie - 1/4 Ironmana w Brodnicy, ze mną w roli kibica. Na kolejny triathlon postanowiliśmy zabrać również dzieci, czego rezultatem była dwudniowa wycieczka do Chodzieży, miejsca kolejnych zawodów.

Przyjechaliśmy dzień przed zawodami, bo od nas to spory kawał drogi, prawie 3 godziny jazdy. Nocleg zaplanowaliśmy w pobliskim Czarnkowie, bo z racji triathlonu, w Chodzieży nie było nawet czego szukać. Wyszukany przez mojego męża hotel Lidia w Czarnkowie mieści się w typowo PRL-owskim budynku, zapewne kiedyś był to hotel robotniczy.


Jak widać, z zewnątrz raczej nie wróży nic dobrego. Jednak przemiła właścicielka potrafiła stworzyć coś na kształt klimatu, obstawiając korytarze hotelu istną dżunglą kwiatów doniczkowych, rozkładając chodniczki, a pokoje dekorując kolorowymi tapetami. Hotelik nie aspiruje do nie wiadomo jakiego standardu, to tylko tania noclegownia, ale ten "akademikowy" klimat bardzo nam odpowiadał. Dla dzieci już samo słowo "hotel" jest magiczne, uwielbiają rytuał wybierania sobie łóżek, układania swoich drobiazgów na półkach (na jedną noc!)... A mi to miejsce podobało się znacznie bardziej, niż pozbawione wyrazu sieciówki, oszczędzające każdy centymetr kwadratowy.



Miasteczko Chodzież urzekło mnie od pierwszego wejrzenia. Spokojne, ciche miejsce, z plątaniną uliczek, po których można błądzić. Szczególnie spodobały mi się rozmieszczone na skwerkach ceramiczne rzeźby, wykonane w ramach "Seniorów w akcji" oraz rząd drzewek umieszczonych pomysłowo w doniczkach. Przemknęło mi nawet przez myśl, że mogłabym w tym klimatycznym miasteczku zamieszkać na stałe.





Parę kroków od centrum miasta znajduje się jezioro z piękną, nowoczesną infrastrukturą sportowo-wypoczynkową, zarówno dla rowerzystów, rolkarzy, spacerowiczów i biegaczy, jak i rodziców z dziećmi. Z okazji zawodów tłoczyło się tam mnóstwo wysportowanych młodych ludzi w kolorowych strojach. Mój mąż dołączył do nich, a ja z dziećmi miałam czas na spacer po mieście i lody. Po długim spacerze dzieci zaciągnęły mnie na wypasiony plac zabaw, co mi oczywiście bardzo odpowiadało, bo coś do czytania mam zawsze przy sobie. Mile mnie zaskoczyło, że osoby wchodzące na teren placu zabaw mówiły "dzień dobry". Taka niby drobnostka, a robi się przyjemnie.




W dzień zawodów, wczesnym rankiem stawiliśmy się na starcie. Było zimno, wciągnęliśmy na siebie kilka warstw ubrań. Wystarczyło jednak, by zza chmur wyszło słońce i momentalnie robiło się gorąco.
Odprowadziliśmy naszego, z lekka przerażonego zawodnika na start, a potem zmienialiśmy tylko strategicznie miejsca, z których zagrzewaliśmy go do boju podczas kolejnych dyscyplin. Raz lektura wciągnęła mnie tak bardzo, że przebiegający obok mnie mąż musiał się dopomnieć o doping, co wywołało rozbawienie zawodników i kibiców. Później już się pilnowałam, żeby nie nawalić, co nie jest taką prostą sprawą przy wciągającej lekturze ;)



Mąż dobiegł do mety, zadowolony z wyniku. Danusia z całą mocą postanowiła, że ona kiedyś też będzie triathlonistką. Może jakaś rodzinna sztafeta, kiedyś tam?

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Kumba czyli sztuka latania

Dzieci mają półmetek wakacji, a ja niestety już cały urlop za sobą. Pozostawił po sobie masę miłych wspomnień i setki zdjęć.

Pierwszy tydzień urlopu spędziliśmy nad jeziorem Okonin. Próbuję się doliczyć, który to już raz, chyba piąty wynajmujemy ten domek od mojej koleżanki. Jesteśmy bardzo przywiązani do tego miejsca, zwłaszcza, że po raz pierwszy pojechaliśmy tam, gdy Emilka ledwo umiała chodzić. Miła, spokojna okolica, bliskość jeziora i lasu sprawia, że wypoczywamy tam wspaniale. Podczas naszego pierwszego pobytu, 6-letni wówczas Staś dał wyraz swoich uczuć do gospodarzy domku, lepiąc dla nich z plasteliny kaczuszki, do których dołożył  list dziękczynny. Zawsze mnie wzrusza fakt, że te kaczuszki zostały przez gospodarzy zachowane i są tam do dziś!



Czas upływał nam na plażowaniu, pluskaniu się w wodzie, spacerach po lesie. Jeździliśmy też rowerem, trochę biegaliśmy, przyrządzaliśmy sobie proste posiłki, czyli pełen relaks i odpoczynek od cywilizacji. A oto jak nasze rybki-syrenki pluszczą się w wodzie.



Po tygodniu, pięknie opaleni wróciliśmy do domu, po to by szybko przepakować się i parę godzin później ruszyć w dalszą drogę. Kierunek: Brunszwik - Niemcy.

Pamiętacie, jak rok temu pisałam o wakacjach w 200-letnim domu? W tym roku również nasza kochana rodzinka zaprosiła nas do siebie. Tym razem było jeszcze weselej, bo przybyło domowników! Zazwyczaj w tym wielkim domu mieszkają 4 osoby: moja siostra Ewa, jej mąż Wiesiek, córka (moja chrześniaczka) Jessica oraz syn Krzyś. Ich drugi syn Marek mieszka niedaleko. Wszyscy są już dorośli, Jessi jest najmłodsza i jeszcze się uczy. W ubiegłym roku rozminęliśmy się z Jessi i Krzysiem. Moja siostra Ewa ma ogromne serce i prowadzi otwarty dom, przez który przewija się mnóstwo ludzi. Od jakiegoś czasu mieszka u nich Natia - Gruzinka, która przyjechała na parę miesięcy do pracy i jest dla Ewy jak druga córka. Jest też Tim - chłopak Jessi, który sprawia wrażenie wymarzonego zięcia dla każdej kobiety. Wciąż stara się pomagać, sprząta, podaje do stołu i jest bardzo miły. Sąsiedzi i przyjaciele wpadają regularnie, choćby na kawę. Wyobrażacie sobie, jak tam było gwarno, gdy doszła jeszcze nasza piątka? Naprawdę było wesoło!

Natia to przemiła dziewczyna. Przywiozła ze swojego ojczystego kraju produkty, chcąc uraczyć nas tradycyjnymi potrawami z Gruzji. Specjalnie wiozła jakieś kasze i mąki, sery i sosy... Zaznaczyć trzeba, że pierwszy raz zabrała się za samodzielne gotowanie. No i pierwsza podana przez nią potrawa raczej nie trafiła w nasze gusta. Była to gomi - tradycyjna kasza z serem i kwaśnym sosem. Kasza była bez smaku, sos zaś, czy raczej przecier owocowy miał trudny do zidentyfikowania smak. Do tej pory nie wiem, z jakich owoców czy też warzyw był sporządzony Dzieci nie chciały tej potrawy nawet spróbować, a dorośli przez grzeczność trochę poskubali. Natia zaś z zachwytem pałaszowała swoją porcję twierdząc, że to jest smak jej dzieciństwa. Przykro nam było, że tak się napracowała, a nie doczekała się uznania. Jednak niezrażona Natia wzięła się za kolejne danie, wzbudzając wśród nas, delikatnie mówiąc, popłoch. Siadaliśmy do stołu ze skonsternowanymi minami, podczas gdy dzielna kucharka nakładała na talerze porcje samodzielnie przygotowanego placka gruzińskiego chaczapuri. Jak się okazało, placek był wyborny, nawet dzieci dopraszały się dokładki, a ja poprosiłam o przepis.



Ale nie myślcie sobie, że tylko siedzieliśmy w domu i biesiadowaliśmy. Pogoda nam dopisała, więc staraliśmy się to wykorzystać jak najlepiej. Pewnego dnia wybraliśmy się w pobliskie góry Harz. Trochę pospacerowaliśmy po górach, pooglądaliśmy piękne widoki, kupiliśmy na pamiątkę czarownicę, która jest symbolem tamtych okolic i podobno przynosi szczęście. Górskie spacery bardzo się dzieciom spodobały i postanowiliśmy poszukać również jakichś fajnych, niezbyt trudnych tras w Polsce, najlepiej niezbyt daleko. Może macie dla nas jakieś propozycje? :)





Następny dzień spędziliśmy na plaży w Tankumsee. Woda czyściutka, plaża jak marzenie, poza tym plażowiczów mało, gdyż w Niemczech nie zaczęły się jeszcze wakacje. Wybrałam się samotnie na długi spacer po plaży i nawet nie zauważyłam kiedy spiekłam się na czerwono. Dzieci w tym czasie ścigały na płyciźnie małe okonki, których było zatrzęsienie.


Kulminacja nastąpiła kolejnego dnia, gdy wybraliśmy się razem z Ewą i Wieśkiem do Serengetti Park. Pierwszy raz byliśmy w parku safari. Wrażenie na widok lwów i niedźwiedzi przechadzających się obok naszego samochodu było naprawdę niesamowite. A wielbłądy, zebry i lamy bez obaw zaglądały przez okna. Natomiast dla Stasia pełnią szczęścia było pogłaskanie lemura.


Serengetti Park to również park rozrywki. Danusia odkryła w sobie nową pasję i nie miała żadnych oporów przed obrotami głową w dół i wszelkimi możliwymi szaleństwami, w towarzystwie swego wujka Wieśka. Dobrali się wręcz znakomicie. Reszta rodziny wolała raczej oglądać te rewelacje stojąc na ziemi. Chyba, że w grę wchodziło coś naprawdę spokojnego...



Ja zazwyczaj unikam karuzel, ale skoro bilet wstępu pokrywał wszelkie atrakcje w parku, stwierdziłam, że może warto choć raz poszaleć na takich trochę bardziej zwariowanych urządzeniach. Zaczęłam bardzo spokojnie od staromodnej karuzeli łańcuchowej i diabelskiego młyna, po czym stopniowo się rozkręcałam. W końcu przyszła pora na Kumbę. Nie widziałam tego urządzenia w pełnym rozruchu. Myślałam, że to coś w rodzaju dużej huśtawki. Zbliżała się już godzina zamknięcia parku, więc namówiona przez siostrę, nawet się nie obejrzałam, gdy siedziałam zablokowana w fotelu i było za późno, by się ewakuować. Kumba ruszyła. To było cudowne, coś jak ogromna huśtawka, albo jazda z górki na rowerze. Nawet chyba sobie po cichu pokrzykiwałam z radości. Ale wahadło ruszało się coraz szybciej i po chwili pędziliśmy w górę i w dół z zawrotną prędkością. Musiałam zamknąć oczy, tak strasznie kręciło mi się w głowie! W tym czasie Emilka i Staś krzyczały na moją siostrę: "Ciociu, czemu namówiłaś naszą mamę do tego? My się teraz o nią boimy!" Po zakończeniu kursu zeszłam z fotela na maślanych nogach. Mimo wszystko to było niesamowite przeżycie i może to kiedyś powtórzę. A Danusia rzecz jasna zeskoczyła radośnie z fotelika wołając "Ale było super!"



Z ciekawostek: wśród obsługi parku łatwo było natknąć się na Polaków. Na przykład Ewa, kupując lody, z rozpędu poprosiła po polsku o "trzy truskawkowe". Staś na to: "Ciociu, ale ty mówisz do tej pani po polsku!", a pani w budce: "Duże czy małe?"

Innym razem pan obsługujący karuzelę zagadał do Ewy po niemiecku: "Słyszę, że mówicie po polsku. Ja też znam parę słów: zapalnitschka, popielnitschka i ..." - tu nachylił się do ucha mojej siostry i wyszeptał: "Wszystko mi jedno!" najwyraźniej przekonany, że to jakieś polskie przekleństwo. Podobno nie on jeden uznał, że to, co Polacy mruczą z niezadowoleniem pod nosem, to musi być wulgaryzm ;)

Cudownie było spędzić trochę czasu z naszą kochaną rodzinką. To strasznie fajne, że nasze dziewczynki zaprzyjaźniły się ze swoimi o wiele starszymi kuzynami. Śmiechom i wygłupom nie było końca. Zaskakujące, że chłopaki nie czuli się zbytnio zmaltretowani i mieli ogromnie dużo cierpliwości dla Danusi i Emilki. Dziewczynki odwdzięczyły się gruntownym sprzątaniem samochodu Marka, który miał być wystawiony na sprzedaż. Podobno przejawiały ogromny talent do porządków, na co dzień skrzętnie skrywany.

Wkrótce nasz pobyt w 200-letnim domu dobiegł końca. Pora było wracać do domku, do stęsknionych zwierzaków i... do pracy oczywiście. I już po cichu rozmyślamy o przyszłorocznych wakacjach....
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...