Strony

piątek, 26 lipca 2013

Wakacje w 200-letnim domu

W tym roku zdecydowaliśmy się przerwać kilkuletnią serię wakacyjnych wyjazdów do Okonina. Dzieci były z tego powodu zdruzgotane. Wszak dla nich to był nieodłączny element wakacji. Trochę je pocieszyło, że w tym roku wyjedziemy do Cioci Ewy i Wujka Wieśka do "MIEMIEC" - jak mawia Emilka.

Planowanie wyjazdu i pakowanie się to oddzielny rozdział, ale Wam go daruję. Wyjechaliśmy około 3.30 w nocy, licząc na to, że większą część drogi dzieci prześpią - i tak się stało.

Obudziły się na ostatniej stacji benzynowej przed granicą, gdzie zatrzymaliśmy się na śniadanko. Samą granicę minęliśmy nawet jej nie zauważając - dopiero dzięki obcojęzycznym napisom na tablicach uświadomiliśmy sobie, że to już chyba inny kraj.

Na drogę zabrałam ze sobą bardzo stary kurs ESKK języka... włoskiego. Trochę nietypowo, no nie? Ale już wcześniej obiecałam sobie, że po skończeniu Gawina pouczę się choć trochę tego języka, bo bardzo mi się podoba, a może będzie jeszcze okazja wyjechać do Włoch i posłużyć się nim w praktyce. A ze mną uczyła się cała rodzinka! Możecie ją przepytać z pierwszej lekcji, znakomicie znają wszystkie słówka. Szczególnie podobało im się "Il babbo" - czyli "tata". Nigdy bym nie odgadła znaczenia tego słowa.

Do Brunszwiku zajechaliśmy w południe, nawet nie za bardzo zmęczeni (chociaż mój mąż - kierowca mógłby mieć inne zdanie na ten temat). Dzieci natychmiast rozpoczęły zwiedzanie domu i ogrodu i zaprzyjaźnianie się ze zwierzakami.

A było co zwiedzać - niedawno moja siostra i jej mąż kupili duży, stary bo 200-letni dom i od tej pory zmagają się z jego remontem. Część oddana do użytku prezentuje się znakomicie. Resztę określają jako "dom duchów", chociaż jest w tym trochę przesady :) Cały dom jest wspaniały, latem zapewnia przyjemny chłód, przed nim rośnie stara jabłoń, jak z bajki - po prostu wiadomo, że ten dom ma duszę.



Dzieci były zachwycone wszystkim, co tam zastały, a szczególne ich względy zdobyła suczka Chanel - uroczy, mądry piesek, który na widok balonów (normalnych, nadmuchiwanych) zmieniał się w bestię. Dzieci wraz z Chanel zużyły podczas pobytu całe tony balonów, gdyż jak się pewnie domyślacie, pies nie potrafi długo się bawić napompowanym balonem ;)


Kolejną atrakcję stanowił kotek Gizmo, który podobno ma duszę rozbójnika i niejednego ptaka pozbawił piórek. Wobec naszej Basi (która oczywiście pojechała na wakacje z nami) wykazywał dość jednoznaczne intencje, więc na wszelki wypadek nie spuszczaliśmy jej z oczu. Ale mimo to zaprzyjaźnił się z dziećmi za cenę paru kocich przysmaków.


Gdy upał nie był zbyt dokuczliwy, wybraliśmy się na zwiedzanie okolicznych placów zabaw. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem. Każdy plac zabaw był jedyny w swoim rodzaju, wyposażony w pomysłowe przyrządy do zabaw, co jest miłą odmianą po seryjnie produkowanych placach na naszym osiedlu, identycznych kubek w kubek. Jeden na przykład był w stylu kosmicznym:




Inny z kolei miał niesamowitą karuzelę, rozpędzającą się dzięki niewielkim ruchom ciała, po prostu ekstra!





Trzeci był trochę bardziej tradycyjny:





Ten ostatni plac znam najlepiej, gdyż często bywałam tu z moją siostrzenicą Jessicą, gdy miała jakieś 3 lata (a teraz dobiega 20).

Niewiele ruszaliśmy się poza domek i ogród. Raz wybraliśmy się do centrum, trochę połazić (dzieci uparcie nazywały tę część miasta "starówką").




Poza tym siedzieliśmy raczej w domu i ogródku, spędzając czas miło i rodzinnie. Dzieci najchętniej nie wychodziłyby z basenu. Praktykowały coś, co nazywały "odpyszkami" - musiałam to słowo tu zapisać, gdyż ogromnie mi się spodobało. Odpyszki dzielą się na małe i duże, a polegają na leżeniu na materacu w basenie i odpychaniu się od krótkiej lub długiej krawędzi. Brawa dla dziewczynek za talent słowotwórczy.




Dorośli bardziej cenili sobie kawę i ciasto albo grill i piwko. Po powrocie do domu natychmiast musiałam przejść na dietę...
A gdy po paru dniach dojechał do nas dziadek Staś, dzieci były w siódmym niebie. Oprowadziły go po okolicznych placach zabaw i w różny sposób umilały mu czas. Na fotce poniżej tata i ja umilamy czas sobie nawzajem :)


Nie zabrakło też aktywnego spędzania czasu. Mój mąż podczas tygodniowego pobytu w Brunszwiku przejechał rowerem ponad 500 km! Dzieci natomiast trenowały jazdę na rolkach, deskorolkach i innych tego rodzaju sprzętach.






Poza tym Danusia chętnie demonstrowała swoje ulubione akrobacje - gwiazdy, stanie na rękach i na głowie, budząc ogólny aplauz, a nawet zdobyła naśladowcę!



Pewnego wieczoru na grilla przyszli sąsiedzi i przynieśli ze sobą grę - krykieta. To coś nowego dla nas, fajna zabawa!





Ale nie myślcie sobie, że przez cały czas się leniliśmy. Proszę, na dowód zdjęcia dziewczynek pomagających w ogródku. Ciężka praca, ale za to jakie efekty!
Jeśli się zastanawiacie, czy dziewczynki na fotkach poniżej mają na sobie piżamki, to tak, macie rację - były już wykąpane i gotowe do snu, gdy okazało się, że wieczór to najlepsza pora na prace w ogródku.







Czy widać na tych wszystkich fotkach, jacy jesteśmy szczęśliwi? Myślę, że to widać - ten tydzień był cudowny i chcemy go zapamiętać jak najdłużej.

Teraz dziewczynki wciąż chodzą i płaczą po kątach z tęsknoty za ciocią, która okazała im wiele serca.
Kochana nasza Rodzinko, dziękujemy za cudowną gościnę i wspaniałe chwile z Wami. Bardzo tęsknimy i czekamy na kolejne spotkanie, tym razem u nas :)

poniedziałek, 8 lipca 2013

Piżama party!

Dziś z wielkim poświęceniem wystawiałam przez parę godzin swoje oślepiająco białe nogi na działanie słońca, ale jakoś efektów nie widać. To bardzo ciekawe, bo moja twarz pod filtrem 50, tyłem do słońca, zdołała się opalić. Może powinnam wypróbować ten krem na nogach?

A to wszystko dlatego, że w dniu wczorajszym zaliczyłam kurs GAWIN2, z czego moja rodzinka wydaje się ogromnie szczęśliwa, a ja trochę mniej, bo bardzo lubiłam te zajęcia. Za to w spokoju mogłam się dziś pobyczyć z dziećmi na plaży (chociaż plażowanie nie należy do moich ulubionych rozrywek).




Woda zimna, brrrr... co oczywiście nie przeszkadzało małolatom siedzieć w niej całe godziny. A ja na kocyku ratowałam się książką.

Po powrocie musiałam jeszcze upiec cebularze, które obiecałam dzieciakom już dawno ("Jak tylko skończę ten kurs, to będę wam znowu robić pizzerinki, gofry, cebularze, tylko wytrzymajcie jeszcze parę dni!). Dziś nie miałam już serca wykręcać się późną porą, więc kolacja była dopiero po 21, na co nikt nie ważył się narzekać. Za to teraz jestem już kompletnie padnięta, opalanie się jest okropnie męczącym zajęciem!

A tak w ogóle, to miałam pisać o czymś innym, czyli o pierwszym oficjalnym Nocowaniu Poza Domem moich córek! Wczoraj zadzwoniła do mnie mama koleżanki Emilki jeszcze z przedszkolnych czasów i zaprosiła obie dziewczynki na noc. Trochę się obawiałam, że przed snem Emilka podniesie lament i będzie chciała do domu, ale jak się okazało, dziewczyny nie miały najmniejszej ochoty wracać nawet następnego dnia. Było wszystko, co powinno być: piżama party, malowanie sobie nawzajem paznokci, bitwa na poduszki i opowiadanie sobie historyjek do późnej nocy. Strasznie im tego zazdroszczę!






Dziewczyny wymogły na mnie, że o tym napiszę na blogu, bo kiedyś będą chciały poczytać o tym, jak to było, więc posłusznie uzupełniam rodzinną kronikę o to wiekopomne wydarzenie.

wtorek, 2 lipca 2013

O walorach edukacyjnych półkolonii

Zaczęły się wakacje, czyli dla większości rodziców okres kombinowania, jak zapewnić dzieciom opiekę, podczas gdy muszą pracować. Każdego roku musieliśmy się mocno napocić, by jakoś zapełnić te osiem tygodni, ale im dzieci większe, tym łatwiej.


Udało mi się znaleźć dla dzieciaków miejsce na półkoloniach, organizowanych przez pobliską szkołę. Cena dość przystępna (przynajmniej przed przemnożeniem przez 6), odległość niewielka, więc dzieci wracają same. Program zajęć niestety był jedną wielką niewiadomą, ale w desperacji uznałam, że cokolwiek to będzie - grunt, że dzieci mają opiekę.

Mimo wszystko pierwszego dnia byłam trochę zestresowana. Wprawdzie dziewczynki łatwo zadowolić i zawsze wszystko im się podoba, to ze Stasiem jest już gorzej. Wiadomo - jest starszy, bardziej samodzielny, obawiałam się, że po pierwszym dniu będzie chciał zrezygnować.

A tu w poniedziałek o 15 odebrałam telefon od dzieciaków, wychodzących ze szkoły.
Cała trójka przekrzykiwała się wołając, jak było fajnie!

W domu dopytałam o szczegóły.

Najważniejszym punktem dnia było wyjście do Muzeum Informatyki (nie miałam pojęcia, że coś takiego w Toruniu istnieje) gdzie dzieci miały okazję zobaczyć, jak wyglądał komputer w mojej młodości (a nawet wcześniej). Dla Stasia, zafascynowanego tą gałęzią wiedzy, ta wyprawa to była nie lada gratka.

Ale najciekawsze zostawię na koniec:

- Mamo, na półkoloniach poznałem panie z Brazylii, Kolumbii i Japonii! Rozmawiałem z nimi po angielsku! Byłem nawet tłumaczem dla innych dzieci! To było super!!!

Nie ukrywam, że byłam dość zaskoczona. Staś ma ledwo "dostatecznie" z angielskiego (wstyd). A tu okazał się takim poliglotą.

- A o czym rozmawiałeś z paniami?

- O tym co lubią robić, jakie są ich ulubione potrawy i o innych sprawach. Mogę jutro wziąć ze sobą słownik?

Jak się okazało, panie to studentki z wymiany studenckiej, podczas półkoloniach służą pomocą i są dodatkową atrakcją, jak widać - niebagatelną. Staś już jedną z nich dodał do znajomych na facebooku!

Myślę, że do Stasia dopiero dotarło, że angielskiego uczy się w szkole po to, aby móc się kontaktować z ludźmi, posługującymi się tym językiem. Do tej pory był to po prostu jeden z przedmiotów szkolnych, nudnych i męczących. Mam nadzieję, że teraz jego podejście się zmieni. Już się umówiliśmy na wspólne rozmówki i naukę słówek.

Po drugim dniu półkolonii, entuzjazm dzieci wcale nie zmalał, a jutro idą na basen, więc pewnie nawet wzrośnie.

Polecam serdecznie, na drugi tydzień są chyba jeszcze wolne miejsca :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...