"Pochodzę z rodziny wielodzietnej" - rozpoczęłam,
poproszona o wypowiedź na swój temat na mojej pierwszej rozmowie o
pracę. Ten wstęp był idiotyczny i do tej pory się rumienię, gdy o tym
sobie przypominam. Natychmiast się zreflektowałam i spróbowałam mówić
konkretnie, ale ten początek zaważył na całej tej rozmowie. Szkoda, bo
miałam wtedy szansę na naprawdę dobrą pracę. Ale to, że przyszłam na
świat jako siódma tkwi na tyle głęboko w mojej świadomości, że gdy
poproszono mnie o wypowiedź na swój temat, odruchowo zaczęłam mówić o
tym, co według mnie było najważniejsze w rozwoju mojej osobowości, nie
bacząc na to, że mój rozmówca nie tym jest zainteresowany...
Moja mama wstydziła się, że ma tyle dzieci. Niedawno mi się zwierzyła,
że najbardziej bała się momentu, gdy przed porodem położna zapyta, które
to dziecko, a ona będzie musiała odpowiedzieć "piąte", "szóste" czy
kolejne. Z całego serca zazdrościła kobietom, które odpowiadały
"pierwsze" czy "drugie". Natomiast tata był dumny z tak dużej rodziny i
przyprawiał mamę o nerwicę, chwaląc się przed znajomymi kolejnym
potomkiem. Nie przeszkadzało mu, że w szkole brali go za mojego dziadka,
mi zresztą też nie. Do tej pory wyrównało się i w tej chwili rodzice w
równym stopniu cieszą się z rosnącej liczby wnuków.
Nie
wyobrażam sobie, jak moim rodzicom, a zwłaszcza mamie, udało się nas
wychować na ludzi. Jak mama sobie radziła bez jednorazowych pieluch,
pralki automatycznej, gdy w sklepach były pustki, a samochód - trabant -
przez większość czasu był zepsuty. Przez całe lata rodzice budowali
nasz dom, mieszkając w kolejno oddawanych pomieszczeniach, niedogrzanych
i wilgotnych. Gdy czasem ktoś mi mówi, że mi współczuje, że mam tyle
roboty z dwójką dzieci, ogarnia mnie pusty śmiech.
Pieniędzy
zawsze było za mało, ale rodzice jakoś sobie radzili z jedną pensją taty
i dodatkowym zarobkiem z tłumaczeń, na które poświęcał prawie cały
wolny czas. Mama - technik chemik - szybko zakończyła karierę zawodową,
gdyż przy chorujących na zmianę dzieciach nie miało to większego sensu.
Teraz słyszy "Moja żona nigdy nie pracowała". Nie ma emerytury, nie ma
swoich pieniędzy. A czy można sobie wyobrazić cięższą pracę, niż przy
kilkorgu drobnych dzieci?
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że
liczna rodzina to coś, czego należałoby się wstydzić. Bardzo kocham moje
rodzeństwo, każdego z osobna i wszystkich razem. Każdy jest inny i
wyjątkowy. Wiem, że mogę na nich liczyć w trudnej sytuacji. Zawsze
miałam do kogo jechać na wakacje, gdy już starsze rodzeństwo
usamodzielniło się i osiadło w różnych częściach Polski i poza jej
granicami. Wiem, że gdyby coś się stało, zrobią wszystko, żeby mi pomóc.
A
oto zdjęcie z Gwiazdki 1974 roku. Najmłodszej - Sabinki - nie było
jeszcze na świecie, urodziła się 3 lata później. Kocham to zdjęcie i
nazywam je "Rodzina Hippisów". Na tym zdjęciu mam 2 lata, a mój
najstarszy brat Bogdan - 20. Wyobrażacie sobie, jakie to były Święta?
Jak było głośno, wesoło, ubogo i szczęśliwie? Jakie to było przeżycie,
gdy w napięciu oczekiwaliśmy na pierwszą gwiazdkę, a ktoś z rodzeństwa
przebierał się za Mikołaja? Pamiętam, jak któregoś roku Mikołajem była
Ewa, ta długowłosa blondynka. Aby uniknąć rozpoznania po głosie, włożyła
do ust dwa orzechy. Takich rzeczy się nie zapomina...
Powiem Wam szczerze: moja rodzina to mój największy skarb. Chyba
wszyscy myślimy podobnie, każde z nas docenia, ile może znaczyć
rodzeństwo. Nikt z nas nie poprzestał na jednym dziecku. Na liście
wnuków, najmłodsza - Danusia - nosi numer 18!
Jeżeli komuś z Was rodzina wielodzietna kojarzyła się z patologią, mam nadzieję, że teraz zweryfikuje swoje zdanie.