Strony

niedziela, 15 listopada 2015

Historia niesamowita o za dużych trampkach

We wrześniu miałam okazję spędzić parę dni we Włoszech. Po raz pierwszy byłam tam prywatnie, w sprawie rodzinnej, w dodatku zupełnie sama. Wyprawa ta obfitowała w niesamowite zbiegi okoliczności i niespodziewane zdarzenia, o których Wam nie opowiem, gdyż nie chcę się zagłębiać w przyczyny mojego wyjazdu. Ale tak całkiem przemilczeć też bym nie chciała.



Dojazd na miejsce zajął mi calutki dzień. Wczesnym rankiem wyruszyłam pociągiem z Torunia do Warszawy, dalej WizzAirem do Rzymu, a stamtąd autobusem do Porto San Giorgio, 5 godzin w poprzek włoskiego buta, od morza do morza. Tam po 16 godzinach podróży powitali mnie i ugościli niesamowicie serdeczni ludzie - Gosia i Krzysztof.

Palmy, Adriatyk... zdjęcie na szybko zrobione z okna samochodu

Włosi... Włosi są specyficzni. Ich największą w moim mniemaniu zaletą jest to, że mówią po włosku. Niewiele rozumiejąc z tego języka, mogę go słuchać godzinami. Za to ich podejście do obowiązków, planów i harmonogramów jest, oględnie mówiąc, bardzo luźne (można powiedzieć, że ja też mam pewne zadatki, by bardzo dobrze dostosować się do ich trybu życia). Dajmy na to taki przypadek. Miałam okazję jechać autobusem z Maceraty do Ferme. Wsiadałam na początkowym przystanku, a wysiąść miałam na końcowym, więc cóż prostszego, nawet brak znajomości języka nie wydawał się przeszkodą. Autobus podstawił się z 15-minutowym opóźnieniem, co w zasadzie jest nieistotnym szczegółem, ot taka włoska wersja kwadransa studenckiego. Wieczorna podróż po włoskich miasteczkach była dość przyjemna, chociaż nieco się dłużyła po męczącym dniu. Ale nie, nie zasnęłam, wypatrywałam pilnie Ferme.

Ferme - widok z okna mieszkania Gosi i Krzyśka

Gdy dotarliśmy do miasta, była już 22. Autobus wspiął się na szczyt wzgórza, na którym usytuowane jest to miasteczko, tam zrobił pętlę, po czym zaczął wracać z powrotem po tej samej trasie. To mnie trochę zaniepokoiło. Dzwonię do Gosi i mówię, że autobus wraca, że właśnie mijam katedrę, a Gosia na to, że to w porządku, zaraz będzie ta zajezdnia, gdzie mam wysiąść. Jednak ku mojemu przerażeniu, autobus nie zatrzymując się na żadnym przystanku, w pędzie wypadł z miasta. A ja zorientowałam się, że już od jakiegoś czasu jestem jedyną pasażerką. Tak sobie myślę, że kierowca do tamtej pory nie był świadomy, że nadal kogoś wiezie. Przypuszczalnie tak bardzo śpieszył się na fajrant, do mammy, żony, czy może kochanki, że zignorował wszystkie przystanki i przy okazji mnie. Ostatecznie wysadził mnie w najbliższym miasteczku, wprost na ulicy. Tam odnalazł mnie Krzysztof, dobra dusza. Później we trójkę, wraz z Gosią, próbowaliśmy rozszyfrować, dokąd ten autobus zmierzał. Pojawiło się wiele śmiałych teorii, ale czy któraś była prawdziwa?

Macerata - piękny zegar astronomiczny, replika oryginału z XVI wieku

Historia o trampkach jest jeszcze zabawniejsza.

Zaczęło się od tego, że moja mieszkająca we Włoszech siostra chciała sobie kupić buty, pasujące do jej nowych jeansów. Nie udało nam się znaleźć nic ciekawego, chyba, że z bardzo wysokiej półki. Rzecz w tym, że następnego dnia chciała się dobrze prezentować, więc bez namysłu oddałam jej swoje. Wszak jechaliśmy prosto do domu, a w garażu Gosi i Krzysztofa były jakieś klapki. Siostra poszła do siebie i jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy przez okno. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że pewien Bardzo Ważny Pan wypatrzył nas przez okno i postanowił się z nami przywitać. A ja bez butów... Gosia szybko zarządziła, żeby Krzysztof oddał mi swoje trampki. Wyskoczyłam z samochodu w tych o 5 numerów za dużych trampkach, Rozmawiałam z Bardzo Ważnym Panem, minę mając nietęgą, gdyż zamiast koncentrować się na rozmowie, myślałam o swoich obutych suto stopach, zastanawiając się, czy BWP zauważył dziwne buty, czy nie. W każdym razie nie dał nic po sobie poznać, a może myślał, że w Polsce taka moda?

Tore di Palma - cudne miasteczko

Przyglądając się Włoszkom, wpadałam w straszne kompleksy. Wszystkie bez wyjątku były bardzo szczupłe, wręcz na granicy wychudzenia. Serio, nie widziałam nikogo z nadwagą. Gosia wyjaśniła mi kilka sekretów Włoszek, a ja podzielę się tym z Wami. Jedna zasada mówi, że należy każdego dnia zjeść potrawy wszystkich kolorów. Zapewni to odpowiednią porcję warzyw, owoców i zieleniny. Druga zasada: nie wolno w ciągu jednego dnia zjeść dwa razy tego samego składnika. Na przykład, jeśli na śniadanie jedliśmy pieczywo, to na kolację wymyślmy coś innego. Bardzo fajne i proste zasady, chociaż pewnie nie wystarczą, by zachować zgrabną sylwetkę, to pomogą utrwalić zdrowe nawyki.

Co tam, te lody też mają sporo kolorów... a trudno odmówić sobie gelato będąc we Włoszech

Cóż mam powiedzieć jeszcze... Tęsknię za Włochami, za tym cudownym klimatem, pysznym jedzeniem, figami prosto z drzewa... Szczególnie teraz, gdy za oknem listopad i 5 stopni, a znajomy Włoch donosi, że u niego jest o 15 stopni więcej. Byle do następnego razu!


piątek, 11 września 2015

Wakacyjna Przygoda #1 - Wyprawa na szczyt Brocken

Wakacje już dawno za nami, a na blogu nie pojawiła się żadna relacja. Dużo się ostatnio dzieje, więcej niż zwykle i blogowanie to luksus, na który trudno mi sobie pozwolić. Tego lata mieliśmy kilka cudownych przygód i tak bardzo nie chcę, byśmy o nich kiedyś zapomnieli. Tak więc... odrobina wakacji we wrześniu chyba nie zaszkodzi?

Wyprawa na Brocken to była zdecydowanie wielka przygoda, dlatego zaczynam od niej.

Podczas tygodnia spędzonego u rodziny w Niemczech, zaplanowaliśmy sobie pieszą wycieczkę na najwyższy szczyt gór Harz, czyli Brocken. Wycieczka okazała się dość ekstremalna, jak na trójkę małolatów z rodzicami, ale zacznijmy od początku.

Harz to przepiękne, niezbyt wysokie góry, o bogatej roślinności. Są  poprzecinane licznymi szlakami turystycznymi. Podobno w Noc Walpurgii odbywają się tu sabaty czarownic, stąd czarownica jest symbolem i najczęstszą pamiątką, wywożoną z gór Harz. Nasze pierwsze spotkanie z górami Harz miało miejsce w 2004 roku, gdy Staś miał ledwo dwa latka i raczej tego nie pamięta. Ja, jeśli mam być szczera, niewiele więcej, niż pokazują zdjęcia.

Serio, blondynka? 2004 rok

W ubiegłym roku dość niefrasobliwie wybraliśmy się na spacer po Harzu, nie mając sprecyzowanego celu ani sprawdzonej trasy. Weszliśmy parę kilometrów wgłąb lasu, a gdy zaczęło być stromo, wróciliśmy po własnych śladach. Dzieci były zachwycone tym krótkim spacerem po górach, który pozwolił im się poczuć jak zdobywcy, więc postanowiliśmy wrócić tu jeszcze kiedyś, tym razem lepiej przygotowani. Ale lepiej, jak się okazało, to wcale nie znaczy dobrze.

2014 rok

Poszperaliśmy w necie i ustaliliśmy, skąd najlepiej zacząć naszą wędrówkę. Według naszych obliczeń, zostawiając samochód na parkingu w miejscowości Schierke, droga na szczyt i z powrotem liczyłaby 12 km, co wydawało się maszrutą akceptowalną dla dzieci. Pogoda zapowiadała się dość wątpliwa - przelotne deszcze, 12 stopni i wiatr, ale i tak zdecydowaliśmy się wyruszyć. Mapy w naszych smartfonach nie działały na terenie Niemiec, mimo to włączyłam GPS, żeby chociaż orientować się w przebytym dystansie. Spakowaliśmy prowiant i około 9 rano wyruszyliśmy z parkingu w Schierke.

Liczyliśmy na to, że trasa będzie oznakowana skrupulatnie, "po niemiecku". Okazało się, że są tu poważne braki i musieliśmy iść trochę na wyczucie. Pół biedy, jeśli było kogo zapytać o drogę, gorzej, gdy byli to, tak jak my, nieco zdezorientowani turyści. Raz zdarzyło się nam zapuścić w ślepą ścieżkę, ale w porę zawróciliśmy, nadrabiając jedynie kilometr lub dwa. W końcu znaleźliśmy drogowskaz, według którego szczyt Brocken był za 8 km, czyli znacznie dalej, niż zakładaliśmy. Cóż, nie mieliśmy zamiaru zawrócić, ale trochę martwiłam się o dzieci.



Dzielnie maszerowaliśmy dość płaską i szeroką drogą. Podzieliliśmy się na dwie grupy: na przedzie szedł tata z Emilką, a my po prostu nie mogliśmy za nimi nadążyć, więc wlekliśmy się coraz bardziej z tyłu. Czempioni maszerowali podśpiewując w naprędce skomponowaną piosenkę (na melodię "Ciągle pada"):

Idę w górę
Idę w górę nananana idę w górę
Ciągnę córę nananana ciągnę córę

i tak w kółko.

Kto kogo ciągnie?

(Tata nie dał się nagrać, niestety, a szkoda).

Dziarsko maszerujemy, a czarne chmury przemykają z ogromną szybkością tuż nad nami. Chwilami troszkę padało, a raz lunęło naprawdę ostro, ale na szczęście krótko i przeczekaliśmy to w krzakach. W końcu zobaczyliśmy w oddali nasz szczyt, ukoronowany dziwacznymi budynkami (między innymi obserwatorium astronomiczne), w odległości jakichś 2 km. Dzieci pomału miały dość, ale nadal dawały radę.

...no, powiedzmy, że dawały radę
Ale gdy już byliśmy praktycznie na szczycie zerwała się taka wichura i ulewa, że prawie nas stamtąd zmiotło. Więc zamiast cieszyć się chwilą i świętować zdobycie szczytu, szybko szukaliśmy jakiegoś schronienia. Znalazła się całkiem przytulna restauracja, gdzie wypiliśmy najdroższą na świecie kawę latte i najdroższe na świecie kakao. No cóż, monopoliści...




Przemoczeni, zziębnięci, z obawą myśleliśmy o drodze powrotnej. Ale nie musieliśmy przecież wracać pieszo, wszak na szczyt Brocken wjeżdża kolejka, taki sobie całkiem normalny pociąg. Świetne rozwiązanie dla zmęczonej rodziny. Ale nie tak świetne, jak się okazało, bo bilety dla naszej piątki kosztowałyby ponad 100 EUR! Kurcze no, trochę drogo jak za zwykłą kolejkę, czyż nie?

Taka całkiem zwyczajna ciuchcia

Stwierdzenie, że podjęliśmy decyzję przez aklamację, jest dalekie od prawdy. W każdym razie zdecydowaliśmy się wrócić pieszo, licząc na odnalezienie tej krótszej trasy, którą pierwotnie mieliśmy podążać. W międzyczasie prawie przestało padać i prawie wyszło słońce. I dopiero teraz zaczęła się przygoda przez duże PE! Krótsza trasa, co logiczne, była znacznie bardziej stroma i trudna. Gdy po raz pierwszy spojrzałam w dół, zjeżyły mi się włosy. Jak się okazało, ścieżka złożona była z dużych kamieni, aby się przemieszczać, trzeba było skakać z jednego na drugi.



Było dość ślisko, więc bałam się, że to się źle skończy. I co się okazało? Dzieciaki były zachwycone! Emilka jak mała sarenka wysforowała się na czoło pochodu, za nią tata, potem Staś z Danusią, całą drogę nierozłączni, a na końcu ja. Trasa była cudowna, wymagała dynamicznego marszu, czy też kicania z kamienia na kamień, a widoki były wprost przepiękne. Nie było mowy o zmęczeniu, marudzeniu "daleko jeszcze?" czy sprzeczkach, wszyscy daliśmy się pochłonąć pięknu tych soczyście zielonych gór.



Łącznie pokonaliśmy tego dnia ponad 19 kilometrów.


Co prawda jeszcze przez 3 dni po tym stromym zejściu bolały mnie palce u stóp, jednak z przyjemnością wspominam naszą wycieczkę. I przyznaję rację mężowi, że gdybyśmy zdecydowali się na zjazd kolejką, ominęłoby nas to, co najlepsze.

A tak szczyt Brocken wygląda z tarasu widokowego w Torfhaus




wtorek, 28 lipca 2015

Pożegnanie

"Black Umbrellas" Wendy Earley


W sobotę pożegnaliśmy nieodżałowaną Babcię Marysię, prababcię Stasia, Danusia i Emilci.
Babcia Marysia była wyjątkową osobą, jak to się mówi - charakterną. Bardzo aktywna, zaangażowana w różne sprawy, głównie parafialne, zawsze w centrum jakiejś akcji, dopóki pozwalały jej na to nogi. Zawsze elegancko uczesana, umalowana, miała niepowtarzalny styl. Pięknie śpiewała, pisała wiersze i piosenki, a przy tym była znakomitą gospodynią i kucharką. Nikt już nie smaży takich pączków...

Babci powiedzonka będą krążyć w rodzinie przez długie lata. Mi szczególnie utkwił w pamięci dialog na temat ustalania terminu ślubu. Tak wyszło, że najlepiej nam pasował dzień 13 października, ale czy to nie pechowa data?
Stwierdziłam, że przecież urodziłam się 13 dnia miesiąca i jakoś moje życie do pechowych nie należy.
A Babcia na to: "Trzynastego się urodziłaś? A taki galanty kawaler ci się trafił!"
Co racja, to racja.
Będę Ją bardzo ciepło wspominać i tęsknić do jej ciepła i humoru.

A że życie Babci było niezwykłe, to i odejść postanowiła z hukiem.

Było bardzo upalnie, gdy przed pogrzebem zgromadziliśmy się w kościele. W trakcie mszy św. nastąpiło załamanie pogody. Z niepokojem spoglądałam przez witraże na miotane deszczem i wiatrem drzewa, a grzmoty rozlegały się raz po raz.

Pod koniec nabożeństwa nagle zgasło światło, padł mikrofon, nastała ciemność i cisza. Ksiądz zareagował rozsądnie. Stwierdził, że skoro na zewnątrz szaleje burza, to i tak musimy poczekać, pośpiewamy więc wspólnie. "Szkoda tylko, że śp. Marianny nie ma wśród żywych, bo z pewnością dałaby nam piękny koncert" - stwierdził bardzo trafnie. Potem się mówiło, że "Babcia zgasiła światło, bo chciała, żebyśmy trochę dłużej Jej pośpiewali".

Tak więc pośpiewaliśmy trochę, a gdy się nieco uspokoiło, pożegnaliśmy Babcię Marysię na cmentarzu. Było pięknie i wzruszająco. A że nadal brakowało prądu, stypa odbyła się przy świecach. To było niezwykłe, bardzo refleksyjne spotkanie.

Po tej drugiej stronie, Babcia z pewnością z właściwą sobie energią rzuciła się w działalność organizacyjną. Przecież nie usiedzi spokojnie, gdziekolwiek jest.

Żegnaj, Babciu...


piątek, 24 lipca 2015

Codzienność w Dubaju

Źródło: www.3plusinternational.com


Tak się złożyło, że prawie gotowy post musiał przeleżeć ponad miesiąc, zanim doczekał się publikacji. Przepraszam za to, że tyle to trwało.

Jak pisałam w poprzednim poście, podczas pobytu w Dubaju, J. i ja dostałyśmy zaproszenie do prywatnego mieszkania Syryjczyka imieniem Bakri, naszego dubajskiego klienta. Zaproszenie to zaskoczyło nas o tyle, że jak nam wiadomo, dopiero co urodził mu się syn. Któż zaprasza obcych ludzi do domu, mając tam 14-dniowego noworodka? Jak można wymagać od kobiety w połogu, by stała przy garach, bo goście mają kaprys spróbować syryjskiej kuchni? Próbowałyśmy się wymówić od tej wizyty, ale nie było mowy. Wygląda na to, że tutejsi mężczyźni raczej nie przywykli do dyskusji z kobietami. Z drugiej strony paliła nas ciekawość, jak wygląda codzienne życie w kulturze tak odmiennej od naszej.

Mieszkanie Bakriego mieściło się w pobliskim emiracie - Sharja. Granice między emiratami właściwie nie istnieją, a budynki należące do różnych emiratów sąsiadują ze sobą. Byliśmy na miejscu po raptem 8 km jazdy w umiarkowanym korku. Żałowałam, że było już ciemno, gdyż w przeciwnym razie, z okien samochodu byłoby widać morze. Drugi raz w Emiratach, a ja nadal nie miałam szans zobaczyć plaży...

Po przyjeździe na miejsce, wstąpiliśmy do pobliskiego sklepiku, gdzie chciałyśmy zaopatrzyć się w charakterystyczny dla Bliskiego Wschodu ryż Basmati, który bardzo przypadł nam do gustu. Po wypakowaniu eksponatów targowych nasze bagaże opustoszały, znalazło się więc sporo miejsca na lokalne smakołyki. Wybrałyśmy sobie po kilka kilogramów, ale nie było mowy, byśmy za to zapłaciły - nasz przyjaciel wziął to na siebie. Bez dyskusji.

W końcu stanęłyśmy w drzwiach mieszkania Bakriego. Powitało nas tam mnóstwo osób - trójka jego starszych dzieci, teść, teściowa, szwagierka, a w końcu również i jego żona. Ku naszemu zaskoczeniu okazała się atrakcyjną blondynką, ubraną kolorowo, a nawet powiedziałabym, że dość śmiało. Nie było mowy o czerniach i zasłanianiu twarzy, czy choćby włosów. Może dlatego, że wśród gości nie było mężczyzn? Całości dopełniał kunsztowny, barwny makijaż. Oprócz lekkiej nadwagi, nic nie świadczyło o tym, że ta kobieta dwa tygodnie wcześniej urodziła dziecko.

Zostałyśmy poprowadzone do salonu, w którym jedynym wyposażeniem były wschodnie, niskie sofy i telewizor. Z okna roztaczał się widok na morze, w co musiałam uwierzyć na słowo, gdyż w ciemnościach nic nie było widać.

W pewnym momencie J. wyszła do łazienki. Gdy wróciła, szepnęła do mnie, żebym wzięła ze sobą torebkę, bo w toalecie nie ma papieru... No i tym najbardziej odróżniało się to mieszkanie od przeciętnego europejskiego. Jakim cudem oni funkcjonują bez tak podstawowego artykułu? Trudno to sobie wyobrazić.

Kuchnia i jadalnia wyglądały całkiem zwyczajnie. Zastawa stołowa z sieciówek, nic szczególnie oryginalnego. Za to stół uginał się wręcz od smakowicie pachnących potraw. Trudno było nawet wszystkiego spróbować. Najsmaczniejsze były różnego rodzaju pierożki i zawijaski z liści winogron o nazwach, których nie potrafiłam nawet powtórzyć. Wszystko było pyszne i wymagało sporego nakładu pracy, tylko wiecie, samo mięcho. Ledwo parę strąków warzyw rzucone na talerz w formie przegryzki. Po miesiącu takiej diety nie mieściłabym się w drzwiach.

Podczas kolacji wypytywałyśmy o to, jak wygląda życie w tej części świata, szczególnie interesując się losem kobiet. Ogólnie rzecz biorąc wygląda to tak, że mężczyźni są panami wszechświata, a dumą i zaszczytem kobiety jest o nich dbać. Równość płci nawet się nikomu nie śni. Dzieci idą do szkoły w wieku 5 lat, a w wieku 9 lat większość dziewczynek kończy edukację. Od tej pory uczą się gotować i dbać o dom, a przede wszystkim o swojego mężczyznę. Wychodzą za mąż około 15 roku życia, a czasem nawet wcześniej. Rzecz jasna związki małżeńskie ustalane są przez rodziców, a nie przez samych zainteresowanych, co jest ogólnie akceptowane i nie podlega dyskusji.

Bakri opowiedział nam historię o tym, jak po raz pierwszy zobaczył swoją przyszłą żonę, wówczas 13-letnią. Odziana w abayę, widać było tylko jej oczy. W towarzystwie swoich rodziców oraz przyszłych teściów, nie miał nawet szansy zamienić z nią słowa. Gdy po spotkaniu matka go zapytała, czy spodobała mu się jego narzeczona, chłopak odparł, że przecież nawet jej nie widział. Wobec tego zaaranżowano kolejne spotkanie, podczas którego pozwolono mu zobaczyć jej twarz. A tak naprawdę poznać ją, porozmawiać z nią, mógł dopiero po ślubie.

Podczas gdy byliśmy zajęci rozmową, dzieci dokazywały na dywanie. Patrzyłyśmy na dwie śliczne, kilkuletnie dziewczynki, myśląc o tym, że za parę lat już będą szykowane do małżeństwa. Bakri wyjaśnił, że jeśli będą bardzo dobrze się uczyć, to pozwoli im zostać w szkole, ale muszą być najlepsze w klasie. W przeciwnym razie pozostaje im nauka gotowania.

Zapytałam, czy w takim razie tylko mężczyźni pracują. Otóż nie, jest sporo pracujących kobiet - nauczycielki, lekarki itp. Wszak musi mieć kto leczyć ich piękne żony. Bakri stwierdził, że zgodziłby się, by lekarz-mężczyzna zbadał jego żonę tylko w sytuacji zagrożenia życia.

Żona Bakriego (niestety nie pamiętam jej imienia) zdawała się co nieco rozumieć z naszej rozmowy, prowadzonej po angielsku. Okazało się, że uczyła się w szkole angielskiego, ale przerwała, czego zdaje się żałować. Obiecała nam, że zacznie się znowu uczyć i odwiedzi nas z mężem w Polsce. Ale gdy ostatnio pytałam Bakriego, czy żona wytrwała w postanowieniu oświadczył, że "skąd, ona tylko gotuje". Szkoda. Chętnie dowiedziałabym się od samej zainteresowanej, jak wygląda życie kobiety w tej części świata. Szczerze mówiąc, nie wyglądała na nieszczęśliwą. Ciekawe, czy zazdrości europejskim kobietom ich wyemancypowania, czy dobrze jest jej ze swoim panem-mężem i miejscem przypisanym do kuchni.

Nawet bardziej niż brak papieru toaletowego zaszokował mnie stosunek tutejszych do noworodków. U nas dzieciątko bierze się na ręce z uwagą, podkładając rękę pod główkę, ostrożnie przebierając dziecko czy myjąc. U nich nie ma żadnego cackania. Gdy Bakri podniósł swojego 2-tygodniowego synka trzymając go tylko za rączki, obie z J. jednocześnie jęknęłyśmy z przerażenia. Dziadek zaś przenosił dziecko, chwytając ręką ubranka na brzuszku. Do tej pory wzdrygam się na wspomnienie tego widoku. Nikomu nie przyszło do głowy zachowywać się cicho przy śpiącym noworodku. Starsze dzieci dokazywały, grała muzyka, panował ogólny harmider. Dziecko spało. Czy my - Europejczycy zanadto chuchamy na nasze dzieci, czy tamte są po prostu inne?

Późnym wieczorem wróciłyśmy do hotelu, obładowane prezentami w postaci arabskiej kawy i obłędnie smacznych arabskich słodyczy, pełne wrażeń i tematów do rozmów. Nasze dwa światy, odległe dziś zaledwie o parę godzin lotu, są tak różne. Ważne, byśmy szanowali się nawzajem.

piątek, 12 czerwca 2015

Jeśli jest czerwiec, to jestem w Dubaju

Odkąd w zeszłym roku firma, w której pracuję, zdecydowała się wystawiać na targach Automechanika Dubai, z początkiem czerwca zostawiam na parę dni rodzinę i wyruszam do ciepłych krajów wraz z J., czyli moją szefową. Pamiętacie mój ubiegłoroczny wpis o tym, że nie spaceruje się po Dubaju?

Rok temu, szykując się do wyjazdu, miałam wiele wątpliwości kulturowych. Czy tamtejsi biznesmeni będą w ogóle chcieli rozmawiać z nami - kobietami? I jak się ubrać stosownie do panujących tam upałów, a jednocześnie tak, by nie budzić niesmaku u naszych gości? Jak się okazało, wątpliwości były nieuzasadnione. Co prawda Arabowie własne kobiety traktują dość specyficznie, jednak Europejki to dla nich zupełnie inny gatunek, podlegający własnym regułom. I dobrze. Mimo wszystko nie ryzykowałabym zbyt głębokiego dekoltu ani koszulek na ramiączkach, bo raczej nie byłoby to dobrze widziane.

Ale bez stresu i tak się nie obyło. Denerwowałam się, że coś nie wypali, coś nie dojedzie albo na miejscu pojawią się trudne do przezwyciężenia problemy. W dodatku trzeba było zawczasu przygotować dom na moją 5-dniową nieobecność, co wymagało umiejętności pomniejszego jasnowidza. A jednak jakimś cudem wszystko zagrało wręcz idealnie.

Podczas tego krótkiego pobytu w Dubaju nie miałam ani chwili wolnego czasu. Marzyłam o tym, by ponownie zobaczyć przecudne, tańczące fontanny, albo by chociaż na chwilę skoczyć do Dubai Mall. Nic z tego - praca od 10 do 19 na stoisku targowym, a wieczory zajmowały umówione spotkania. Ale wcale a wcale nie narzekam, gdyż owe spotkania były bardzo przyjemne i wiele się dzięki nim nauczyłam o tamtejszej kulturze. Zresztą naprawdę trudno jest zwiedzać cokolwiek, gdy temperatura osiąga 48 stopni. Wychodząc na zewnątrz z klimatyzowanych pomieszczeń miałam wrażenie, że właśnie otworzyłam piekarnik, by wyjąć z niego ciasteczka. Tylko, kurcze, ten piekarnik nie dawał się zamknąć!

Widok z okna hotelu. Dziwnie szary i mroczny.

Pierwszego wieczoru byłyśmy na bankiecie dla wystawców Automechaniki w ogromnym hotelu. Na bankiet zaproszono parę tysięcy gości, więc organizacja wymagała sporego rozmachu. Jedzenie było bardzo dobre i urozmaicone, a towarzystwo przesympatyczne - w większości byli to inni polscy wystawcy oraz ich arabscy partnerzy. Mimo panujących w Emiratach ograniczeń, podczas bankietu podawano wino i piwo.  Bawiliśmy się świetnie, a J. opowiadała gruzińskie dowcipy, rozśmieszając wszystkich do łez. Chciałabym mieć jej talent do zabawiania towarzystwa.

Drugiego wieczoru nasz lokalny klient zaprosił nas do restauracji, której nazwy niestety nie jestem w stanie przytoczyć. Znajdowała się u stóp najwyższego budynku świata, czyli Burj Khalifa. Co ciekawe, siedzieliśmy przy stoliku na zewnątrz, który był KLIMATYZOWANY. Jedzenie było naprawdę znakomite i w ilościach odpowiednich dla pułku wojska. A gdy już pękałyśmy w szwach podano to co najlepsze, czyli soczyste, egzotyczne owoce. Rozpusta nie z tej ziemi. Paliliśmy też sziszę. Mnie to nie zachwyciło, za to węgielki w stojącej tuż obok misie nieźle mnie przypiekały. Czułam się, jakbym siedziała przy kominku, co przy ponad 35 stopniowej temperaturze (wieczorem!) było trudną do zniesienia torturą. Za to koktajle owocowe, owoce morza i arabskie pasty warte były tego poświęcenia. Do tej pory wzdycham na samo wspomnienie.

Tortura rozżarzonymi węglami
Podczas kolacji J. wspomniała, że chętnie spróbowałaby kuchni syryjskiej (nasz gospodarz jest emigrantem z Syrii). Na to on, niewiele się zastanawiając, postanowił następnego wieczoru zaprosić nas do swojego domu. Byłyśmy niezmiernie ciekawe, jak wygląda tamtejsze mieszkanie, jak domownicy zachowują się przy gościach, czy kobiety będą musiały zasłaniać twarze. Ale to opowieść na kolejny wpis.

Zajrzyjcie, jeśli macie ochotę dowiedzieć się, jak wygląda życie kobiet w Emiratach. Cóż, ja na kolanach dziękuję, że przyszłam na świat w Europie...

niedziela, 31 maja 2015

Tak się bawi SP8!

W tym roku już po raz drugi nasza szkoła zorganizowała festyn rodzinny, którego głównym celem było pozyskanie środków finansowych na zakup szafek dla uczniów. Przy tym to znakomita forma integracji dzieci, rodziców i nauczycieli. Walutą obowiązującą na festynie jest cegiełka. Za cegiełki można zakupić ciasta, przekąski, rękodzieło, fanty itp.



Każde z dzieci poprosiło mnie o przygotowanie swojego ulubionego wypieku na festyn. Emilka zażyczyła sobie jabłecznik z migdałami, Danusia - szwedzkie bułeczki cynamonowe, a Staś - owsiane ciasteczka. W efekcie siedziałam w kuchni do północy, a w dzień festynu zwolniłam się z pracy i nadal piekłam, by wszystko było gotowe i świeże.



Gdy dotarliśmy obładowani torbami na festyn okazało się, że większość atrakcyjnych lokalizacji na "straganach" jest już zajęta. Usiałam dość nieśmiało gdzieś w kącie z moimi pychotkami widząc, że prezentują się bardzo niepozornie pośród bogato ozdobionych kremem i posypanych różnokolorowymi ozdobami wypieków na sąsiednich stoiskach. Miałam ochotę się ewakuować, ale oczywiście nie mogłam tego zrobić dzieciom. Obok mnie Staś robił co mógł, by wypromować nasze pyszne i zdrowe owsiane ciasteczka, ale to niewiele pomogło. Zerkaliśmy z zazdrością na stoisko obok, gdzie jakiś chłopiec sprzedaje różnokolorowe galaretki, po które ustawiła się długa kolejka. Świetny pomysł i prawdziwy hit festynu.

Podczas festynu odbywały się różne konkursy. Staś i Emilka wzięli udział w konkursie plastycznym na postać z bajki o Jasiu Wędrowniczku (nie mylić z Johny Walkerem ;)). Praca Stasia przedstawiąjąca bociana zajęła I miejsce. Szkoda, że nie zdążyłam zrobić fotki, bo bocian był świetny! Wszyscy uczestnicy otrzymali nagrody książkowe.

Ja z Emilką również wzięłam udział w jednym konkursie. Zostałyśmy zgłoszone jako reprezentacja jej klasy do konkursu Oriflame na najlepszy makijaż zrobiony matce przez córkę. To była świetna zabawa. Emilkę otoczyły koleżanki z klasy, zazdroszcząc jej fuchy - chyba każda kobietka, nawet mała, ma we krwi smykałkę do tych rzeczy. Mój makijaż był naprawdę efektowny i kolorowy (zauważcie, że musiałam w tym stanie wrócić do domu!). Chociaż nie zostałyśmy wyróżnione, humor mi się znacznie poprawił.



Mimo wszystko trochę naszych wypieków udało nam się sprzedać, głównie dzięki zaangażowaniu Stasia, na łączną kwotę 15 cegiełek. Reszta ciast i ciastek została radośnie skonsumowana przez Ladorusie. A za rok przygotujemy coś bardziej efektownego i kolorowego - coś w guście zbliżonym do mojego makijażu Oriflame ;)


wtorek, 28 kwietnia 2015

Elegancka Masa Krytyczna

...czyli ciąg dalszy soboty pełnej przygód :)

Może najpierw parę słów tytułem wprowadzenia, czym jest Rowerowa Masa Krytyczna. Wikipedia mówi tak:

Masa Krytyczna – nieformalny ruch społeczny, polegający na organizowaniu spotkań maksymalnie licznej grupy rowerzystów i ich wspólnym przejeździe przez miasto. Spotkania te odbywają się pod hasłem "My nie blokujemy ruchu, my jesteśmy ruchem" i mają na celu zwrócenie uwagi władz i ogółu społeczeństwa na zwykle ignorowanych rowerzystów.

Myślę, że poprawa infrastruktury rowerowej jest przynajmniej w części zasługą Masy Krytycznej i koordynujących ją stowarzyszeń. W Toruniu bardzo prężnie działa Stowarzyszenie Rowerowy Toruń, bardzo sympatyczna organizacja. Kiedyś jadąc rowerem przez miasto zostałam zatrzymana przez wolontariuszy i otrzymałam wafelek w nagrodę za poruszanie się tym ekologicznym środkiem transportu. To było bardzo miłe :)

W poprzednim wpisie przedstawiłam Wam nasze sobotnie przedpołudnie biegowe w Inowrocławiu. Gdy dobiegaliśmy do mety, ja już myślałam o tym, czy zdążymy na najbliższy pociąg, aby wyrobić się z dotarciem na Rynek Nowomiejski o 15. Udało się! W domu byliśmy po 13.30. Wspólnie przygotowaliśmy szybkie naleśniki na obiad. Staś stwierdził, że po wyprawie do Inowrocławia i po Niebieskim Biegu jest zbyt zmęczony, by przejechać ponad 20 km rowerem. Ja też trochę wymiękałam i byłam skłonna dać sobie spokój. Ale Emilka nie chciała słyszeć o tym, by Elegancka Masa miała nas ominąć! Emilka kocha zarówno rower, jak i elegancję, więc nie ma mowy, by odpuścić taką okazję. Cóż było robić. Nie było czasu na szykowanie specjalnej stylizacji, więc na szybko wyciągnęłam z szafy sukienkę, która według mnie najmniej z mojej garderoby nadaje się na rower. Miałam pewien problem z butami, gdyż szpilki wydały mi się zbyt hardkorowe, a innych pantofli w zasadzie nie posiadam. Udało się jednak znaleźć w zakamarkach szafy dziwaczne buty, których nie wiem czemu do tej pory się nie pozbyłam, a które znakomicie dopełniały rowerową stylizację. Apaszka na szyję... i na nic więcej nie było czasu. Emilka zaś postawiła na śmiały dobór kolorów połączony z eleganckim krojem. Fajnie byłoby do tego dobrać jakieś ciekawe fryzury lub nakrycia głowy i biżuterię. Następnym razem przygotujemy się lepiej - mamy już nawet plan, by wystąpić elegancko całą rodziną!

Takie buty!

W tym momencie nastąpił najtrudniejszy moment całego przedsięwzięcia, czyli dotarcie w nietypowym stroju na start Masy. Potem to już pikuś, żaden problem jechać w towarzystwie setek ekstrawagancko ubranych rowerzystów. Co innego pokonać ulice miasta samemu. Starałam się trzymać wysoko głowę i uśmiechać się w odpowiedzi na zdziwione i zdegustowane miny. Ostatecznie nie było tak źle.

Gdy dojechałyśmy wraz z Emilką na start, rozejrzałam się po zgromadzonych rowerzystach i poczułam się nieco rozczarowana. Sądziłam, że każdy uczestnik Masy podejmie choć minimalny wysiłek, by dopasować się do tematyki, ale wygląda na to, że połowa zupełnie to zignorowała, a szkoda. Za to liczba uczestników była rekordowa - 650 osób!

fot. Stowarzyszenie Rowerowy Toruń

Przed startem przyznano nagrody dla najbardziej eleganckich rowerzystek i rowerzystów. Muszę przyznać, że niektórzy naprawdę zadali szyku! Miło było popatrzeć. Jak się okazało, szpilki również nie stanowią problemu i sporo pań dzielnie w nich pedałowało. Rzecz do rozważenia przy następnej okazji.

fot. Stowarzyszenie Rowerowy Toruń

Cóż więcej mówić. Pogoda - przecudna, ciepło i słonecznie (opaliłam sobie plecy!). Atmosfera niezwykle przyjemna, tempo jazdy relaksowe, trasa ciekawa i wygodna, do tego energetyczna muzyka... Kierowcy cierpliwie czekali, aż barwny korowód rowerzystów przejedzie im przed nosem (ale co sobie mruczeli pod nosem, można sobie jedynie wyobrażać). Emilka była zachwycona i nie zdarzyło jej się podczas jazdy marudzić. Wygląda na to, że ten sport znacznie bardziej jej odpowiada, niż bieganie (została nawet wybrana do rowerowych zawodów szkolnych).

Rajd zakończyliśmy na Starym Rynku tradycyjnym podniesieniem rowerów nad głowę.

fot. Stowarzyszenie Rowerowy Toruń

Ja nawet nie próbowałam podnieść swojego, bo to mogłoby się źle skończyć, ciężki skubaniec jest. No i wróciłyśmy elegancko z Emilką do domu, śledzone spojrzeniami przechodniów, a może coś sobie wmawiam ;) Cała trasa wyniosła 23 km.

A po wszystkim czekał nas jeszcze maraton w domu, czyli nadrobienie sobotniego sprzątania i przygotowanie imieninowej kolacji dla Taty-Jarka. Muszę przyznać, że pod naszą nieobecność Staś solidnie przyłożył się do wyznaczonych mu zadań (odkurzanie, zamiatanie, wyrzucenie śmieci itp.).

Wieczorem wróciła również Danusia, zadowolona z wyjazdu i zdobytego w Warszawie medalu. Cała rodzina zebrała się przy kolacji, dzieląc się wrażeniami i przerywając sobie nawzajem. Każdy z nas dziś zdobył jakiś medal.



Idealny dzień... :)

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

III Niebieski Bieg Świadomości w Inowrocławiu

Jak wiadomo, kwiecień jest miesiącem wiedzy o autyzmie. Z tej okazji w Inowrocławiu już po raz trzeci organizowany jest Niebieski Bieg Świadomości wiedzy o autyzmie.

Z inicjatywą Niebieskiego Biegu Świadomości spotkałam się rok temu, gdy Danusia zapragnęła wystartować w zorganizowanym biegu ulicznym. Zaczęłam się wtedy rozglądać za biegiem, w którym mogą wziąć udział dzieci. Znalazłam taki bieg niedaleko, w Inowrocławiu oddalonym o 40 km od Torunia. Niebieski Bieg to impreza charytatywna, upowszechniająca wśród ludzi problematykę autyzmu. Dzięki jednakowym, niebieskim koszulkom, niebieskim balonom i banerom, biegacze przyciągają uwagę przechodniów, wzbudzając ich zainteresowanie tematem imprezy. Biegowi towarzyszy szereg odczytów i konferencji. Naszą ubiegłoroczną przygodę z Niebieskim Biegiem opisałam TU.

Gdy wracaliśmy całą rodziną z ubiegłorocznego Niebieskiego Biegu Świadomości stwierdziłam: wrócimy tu za rok. Zatem chociaż pojawiały się przeszkody, postanowiłam mimo wszystko się na ten bieg wybrać. Najpierw okazało się, że w terminie biegu Tata-Jarek ma wyjazd na wyścig kolarski "Żądło Szerszenia" do Trzebnicy, z czego ani myśli zrezygnować. Ale przecież możemy pojechać pociągiem, co jest dla dzieci swego rodzaju przygodą. Znalazłam w rozkładzie odpowiednie, świetnie pasujące połączenie, a że to pociąg Intercity, zakupiłam bilety z wyprzedzeniem, bo wtedy jest sporo taniej.

Niestety jak się parę dni przed wyjazdem okazało, Danusia również nie mogła jechać z nami, bo ma tego samego dnia zawody w Warszawie. To mnie już trochę zabolało, bo Danusia lubi biegać i nieźle jej to wychodzi. Ubiegłoroczny Niebieski Bieg ukończyła ze świetnym wynikiem 31 minut. To głównie z myślą o niej organizowałam ten wyjazd. Emilka i Staś nie mają ambicji przebiegnięcia takiego dystansu, nastawiamy się raczej na marszobieg. No ale trudno, nie ma zmiłuj, pojedziemy we trójkę. Nic to, że ominą nas atrakcje z weekendu "Toruń za pół ceny", a udział w Eleganckiej Masie Krytycznej stanie pod znakiem zapytania (czy uda nam się wrócić na tyle wcześnie, by stawić się na rynku o 15?).

Sobota, 6 rano - pobudka. Za oknem piękna pogoda i niebo idealnie w kolorze logo Niebieskiego Biegu. Pakujemy się, jemy śniadanie, Danusia zbiera się na wyjazd do Warszawy, a my ruszamy autobusem na dworzec.



Jest cudnie. Po krótkiej podróży pociągiem, o 9 rano jesteśmy już w Inowrocławiu, skąd autobusem dojeżdżamy do Galerii Solnej, gdzie ma miejsce start biegu. Widać mnóstwo ludzi w niebieskich koszulkach, po chwili my też odbieramy swoje. Koszulki są bawełniane, mają piękny kolor i są niezłej jakości. W tym roku dostępne są również w rozmiarze dziecięcym - to dobrze, bo poprzednio nawet te w rozmiarze "S" sięgały dzieciom do kolan. W pakietach startowych znajdujemy też Muszyniankę - naszą ulubioną wodę oraz batoniki. Mamy jeszcze dość czasu, by zjeść drugie śniadanie, oddać bagaż do depozytu i popstrykać sobie fotki przed startem.



Nieodłącznym elementem każdego Niebieskiego Biegu jest chmara niebieskich balonów nad Inowrocławiem. Każdy uczestnik dostaje balonik napompowany helem i w momencie startu wypuszcza go w niebo. Efekt zapiera dech. Emilka bardzo niechętnie rozstała się ze swym balonikiem, ale w końcu i on dołączył do pozostałych. Wystartowaliśmy... no i zaczęła się jazda.


Nie wiem, czy to upał, czy może gorszy dzień Emilki - faktem jest, że już po pierwszych kilkudziesięciu metrach oświadczyła, że już jest zmęczona. Truchtaliśmy bardzo powoli, a ona mimo wszystko narzekała na kolkę, ból kolana, ból stopy i wszystkich części ciała, jakie zdołała sobie przypomnieć. Wprowadziłam system liczenia latarni przy drodze - 5 latarni biegiem, 2 marszem. Mimo to po krótkim czasie straciliśmy z oczu "peleton", ale otuchy dodawało nam, że mieliśmy za sobą jeszcze trzy osoby maszerujące z kijkami.


Park Miejski w Inowrocławiu jest przepiękny. Kwiaty, zieleń i słońce - to dodało sił Emilce, ale po wybiegnięciu na ulice miasta znowu zaczęła marudzić. Dodatkowym utrudnieniem był brak oznakowania trasy biegu, a wolontariusze już opuścili swoje posterunki. Wyobraźcie sobie, że musieliśmy pytać o drogę przechodniów. To było dość zabawne, ale trochę żenujące. W końcu w naszym polu widzenia pojawił się stadion, gdzie znajdowała się meta i odetchnęliśmy z ulgą. W głośnikach słyszeliśmy komunikat, że "Wszyscy uczestnicy biegu znajdują się już na stadionie". A przecież jednak nie wszyscy...

Na ostatnich metrach Emilka przewróciła się na bieżni i na metę wbiegła z płaczem. A tam nikt na nas nie czekał... Byłam trochę rozgoryczona z tego powodu. Pokonanie 5 km zajęło nam 45 minut, co nie było tragicznym wynikiem, jak na 8-latkę, prawda? A impreza promowana jest jako bieg rodzinny. Mimo wszystko organizatorzy postarali się zatrzeć to niemiłe wrażenie, medale dla nas się znalazły a udekorował nas sam prezydent Inowrocławia, pan Ryszard Brejza.

Pamiątkowe zdjęcie z panem Prezydentem :)
I może trudno w to uwierzyć, ale widząc medal na swej szyi, Emilka momentalnie zapomniała o całej 5-kilometrowej męczarni i z zachwytem oświadczyła, że za rok znowu biegniemy. Ja jednak muszę to przemyśleć :)


Po dekoracji w pośpiechu opuściliśmy stadion, by taksówką dotrzeć na dworzec, tam kupić bilety, wsiąść do pociągu... A jak się okazało podczas kontroli konduktorskiej wsiedliśmy nie do tego pociągu, na który mieliśmy bilety. Na szczęście obydwa jechały do Torunia w jednym czasie, jednakże bilety trzeba było wymienić, bo to nie te linie, wiecie jak jest. W pociągu fajnie, bo mieliśmy nadal na sobie niebieskie koszulki, co spotkało się z sympatycznymi komentarzami współpasażerów. I o to właśnie chodzi.



Udało nam się wrócić na tyle sprawnie, by po szybkim, wspólnie przygotowanym obiedzie, zdążyć na Elegancką Masę Krytyczną, która też zasłużyła na parę zdań komentarza... Ale o tym wkrótce, stay tuned! ;)

piątek, 24 kwietnia 2015

Dzieci wiedzą lepiej

W drodze do Biedronki:

Emilka: - Mamo, pamiętaj, że miałaś kupić jogurt wegetariański!
Mama Czyli Ja: - Wegetariański?? A jaki to jogurt?
E: - No przecież taki dla wegetarian.
MCJ: - A kto to taki - wegetarianin?
E: - Wegetarianie jedzą różne rzeczy. Na przykład banany, jogurty, mięsko...
MCJ: - Mięsko? Jakie mięsko?
E: - Może być mielone... Chodzi o to, że wegetarianie jedzą wszystko pałeczkami.
MCJ: - Wszystko? Banany też pałeczkami?
E: - Banany też, tylko mama musi je najpierw obrać.
MCJ: - Ach tak.

Tytułem wyjaśnienia: jogurt wegetariański okazał się być jogurtem greckim. Reszta wynurzeń Emilki na temat wegetarian (mięsko? mielone??) pozostaje dla mnie zagadką.


czwartek, 2 kwietnia 2015

Sadzawka



Wieczorne czytanie. W ostatnim tomie Harrego Pottera scena mrożąca krew w żyłach: Harry i Hagrid mkną latającym motocyklem, ścigani przez Voldemorta i śmierciożerców. Śmiertelne zaklęcia śmigają w powietrzu. Naszym bohaterom cudem udaje się umknąć. Spadają z ogromnej wysokości i wraz z motocyklem pikują prosto do sadzawki. Hagrid podnosi się, umazany szlamem i krwią...

- Mamo, a co to jest szlam? - pyta Emilka.
- To takie płynne błoto - odpowiadam i wracam do lektury.
- Ale dlaczego on jest umazany szlamem?
- No przecież wpadli do sadzawki.
- A skąd w sadzawce wzięło się błoto?
- W sadzawce jest pełno mułu i błota... Nie widziałaś nigdy sadzawki?
- A co to właściwie jest sadzawka? - pyta skonsternowana Emilka.
- Takie małe bajorko - odpowiadam.
- Aha... A ja myślałam, że sadzawka to siedzenie od motocykla...

Prawdę mówiąc... usadowić się na sadzawce to nawet nieźle brzmi :)

piątek, 20 marca 2015

Łzawa historia

Nie znoszę płakać na filmach!

Kompletnie bezsensowne wydaje mi się tak emocjonalne reagowanie na zdarzenia, które wydarzyły się tylko w czyjejś wyobraźni i absolutnie mnie nie dotyczą. I co z tego, skoro "mam oczy w mokrym miejscu" i choćbym nie wiem jak się starała, nie umiem powstrzymać łez. A jednak był taki okres, że byłam twardzielem i nie ma zmiłuj, żadnego płakania. Trauma z dzieciństwa wysuszyła moje oczy na parę lat...

Nigdy nie wiadomo, co może stać się przyczyną traumy, a w dzieciństwie szczególnie jesteśmy na nią narażeni. Miałam wtedy 6 lat, a moim ulubionym serialem była "Pogoda dla bogaczy". Mimo późnej pory, rodzice nie robili problemów, bym z resztą rodzeństwa oglądała ten film. Gdy przyszła pora na ostatni odcinek, w którym zgładzono mojego ulubionego bohatera, zalałam się łzami nad jego losem, opłakując również kres niedzielnych wieczorów z ukochanym filmem. Rodzeństwo nie darowało mi tej chwili słabości. "Zakochałaś się!" - kpili bezlitośnie. "Taka siuśmajtka a za przystojniakami już się ogląda, patrzcie ją!". Pobiegłam wypłakać się gdzieś w kącie, z dala od wszystkich dokuczalskich. Upokorzona postanowiłam, że odtąd będę twarda.

Słowo się rzekło. Dorastałam trzymając się swego postanowienia. Mimo, że na niektórych filmach szczypało mnie w gardle ze wzruszenia, moje oczy pozostawały suche. Do czasu, gdy...

Byłam wtedy już na trzecim roku studiów. Wraz z przyjaciółką Agnieszką wybrałyśmy się na maraton filmowy do kina Orzeł, w którym teraz mieści się chyba Biedronka. Na maratony chadzało się bez specjalnego wybrzydzania co do treści, czasem nawet nie wiedząc dokładnie, jakich tytułów się spodziewać (zwłaszcza, że z różnych powodów czasem wyświetlano filmy inne, niż anonsowane). Tym razem jako pierwszy leciał film "Myszy i ludzie". Historia George'a i Lenniego tak mnie wzruszyła, że tym razem, mimo wszelkich starań, nie udało mi się powstrzymać łez. Tama pękła, a łzy płynęły obfitymi kaskadami. Nawet gdy film się skończył i minęła przerwa, ja nadal szlochałam, kompromitując się na całej linii. Niewylane przez lata łzy skumulowały się i musiałam dać im ujście, zużywając kolejne chusteczki higieniczne, podawane mi cierpliwie przez Agnieszkę.



Korek od wodospadu wypadł nieodwracalnie i teraz już nie potrafię zapanować nad łzami. Ach, jak ja strasznie płakałam na "Skazanym na bluesa" albo na "Siedem dusz". Płaczę nawet na kreskówkach! Masakra...

A Wy, lubicie wzruszające filmy? Jaki wzruszył Was najbardziej?
Napiszcie proszę w komentarzach :)


poniedziałek, 9 marca 2015

Jeden dzień w Grudziądzu

To nie był jeden dzień w Barcelonie ani w Neapolu, Paryżu czy Budapeszcie. Opowiem Wam o jednym dniu... w moim rodzinnym Grudziądzu.

Bywamy w Grudziądzu parę razy w roku, jednak zazwyczaj spędzamy ten czas z rodziną, w domu Taty. Zwykle jest za mało czasu, by ruszyć się gdziekolwiek. Trudno uwierzyć, ale minęło już grubo ponad 10 lat odkąd miałam okazję odwiedzić grudziądzką starówkę, pospacerować po ulicach, których nazwy już dawno wyleciały mi z pamięci. Odwiedzić miejsca, których mapę mam zapisaną w sercu. Ale zacznijmy od początku.

Data wyjazdu go Grudziądza została ustalona już jakiś czas wcześniej, gdy ogłoszono, że z okazji Dnia Kobiet w grudziądzkim parku odbędzie się Bieg Kobiet. Lubię brać udział w takich imprezach, dlatego zapisałam się na ten bieg bez wahania. Reszta rodziny miała mi kibicować. W niedzielny poranek wskoczyłam więc w mój strój do biegania, zaś ciuchy "niedzielne" spakowałam do torby i wyruszyliśmy. Pogoda była cudownie wiosenna, słońce przyjemnie grzało. Godzinę później znaleźliśmy się u celu. Dzieci natychmiast wypatrzyły wypasiony plac zabaw i tyleśmy je widzieli. Ja odhaczyłam swój udział w biurze biegu, a ponieważ została godzina do startu, przeszliśmy się z mężem na pobliski cmentarz, odwiedzić grób mojej Mamy i zanieść Jej kwiatki z okazji Dnia Kobiet.

Po powrocie na miejsce startu zobaczyliśmy kolorowy, radosny tłum o znakomitej przewadze kobiet. Jako że sponsor przewidział nagrody za najciekawsze stroje, wiele pań dało upust fantazji, zakładając barwne sukienki, peruki i ozdoby.



Podczas biegu mili panowie rozdawali uczestniczkom słodkości, a na mecie czekał ogromny tort.



Tak miło i aktywnie rozpoczęty dzień musiał potoczyć się znakomicie. Mój brat Piotr i jego żona Ela zaprosili nas na obiad, a później wspólnie wybraliśmy się na Klimek, któremu warto poświęcić parę słów.

Klimek to wieża, wchodząca w skład grudziądzkiego zamku krzyżackiego, zrujnowanego setki lat temu. Usytuowany na szczycie Góry Zamkowej, stanowił bardzo efektowny element grudziądzkiej panoramy. Chociaż zamek nie przetrwał XVIII wieku, sam Klimek dotrwał aż do marca 1945 roku, gdy został wysadzony przez żołnierzy niemieckich. Pod koniec ubiegłego roku został odbudowany i udostępniony zwiedzającym. Oczywiście jego obecna konstrukcja jest nowoczesna, budowanie murów o 3-metrowej grubości nie jest dziś konieczne, a schody są wygodne i przestronne. Wieża jest o 6 metrów niższa, niż pierwowzór, ze względu na przepisy dotyczące konstrukcji. No cóż, lepsza wieża niższa, niż żadna.



Odbudowa Klimka była dla mnie niespodzianką - dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, gdy nowy Klimek już został udostępniony do zwiedzania, a w internecie pojawiły się pierwsze piękne zdjęcia. Od tamtej pory nie mogłam się doczekać, aż sama stanę w tym w pewnym sensie historycznym miejscu. Wiecie, w naszym rodzinnym domu na ścianie wisiał obraz autorstwa pana Czesława Szachnitowskiego, przyjaciela rodziny, na którym zakole Wisły ozdobione było wieżą Klimka. Jako dziecko myślałam, że ta wieża to wyraz fantazji artysty. A teraz ta rzekoma "fantazja" stała się dla mnie namacalną rzeczywistością. Uczucie było niesamowite, gdyż okolice Klimka pamiętałam dokładnie z wycieczek szkolnych, a nagle w tym miejscu wyrosły ruiny zamku krzyżackiego i całkiem nowa wieża. Ladorusie zawsze chętnie się wspinają na wszelkiego rodzaju tarasy widokowe, więc i dla nich wycieczka była udana.



Później przeszliśmy się na krótki spacer po starówce, odwiedzając między innymi kościół Farny. Jego wnętrze wydało mi się dziwnie małe, gdyż z dzieciństwa pamiętałam, jaki był duży. Natomiast Staś po wyjściu skomentował: "Mamo, jaki ten kościół jest wielki!". Za parę lat i dla niego się skurczy, taka jest kolej rzeczy.

Odwiedziliśmy jeszcze jeden punkt widokowy, usytuowany na osiedlu Strzemięcin - najwyżej położony punkt Grudziądza. Rozciąga się z niego piękny widok na Wisłę i praktycznie na całe miasto. Dzieci z zachwytu zaczęły wywijać akrobacje, taka radość je rozpierała.



Kolejny komentarz Stasia: "Mamo, w Toruniu mieszka się świetnie i bardzo to lubię. Ale jeśli nie mieszkalibyśmy w Toruniu, to chciałbym mieszkać w Grudziądzu."

Nie miałam pojęcia, że tak bardzo tęskniłam za Grudziądzem. To wielka radość pokazać dzieciom moje liceum, kościół, gdzie wzięliśmy ślub, szpital w którym się urodziłam, dziś już nieczynny...

Popołudnie spędziliśmy z rodziną mojego brata, skąd dzieci trzeba było zabierać wręcz siłą, tak dobrze się bawiły. Są już plany kolejnego spotkania, tym razem w Toruniu - dzieci chcą zaprezentować nasz rodzimy zamek krzyżacki, również zrujnowany... i inne swoje ulubione zakątki Torunia. A ja myślę po cichu o tym, żeby się wybrać do Grudziądza sama i odwiedzić stare kąty, niekoniecznie atrakcyjne dla reszty rodziny.

Spodziewajcie się fotorelacji z mojej wyprawy, mam nadzieję, że już wkrótce.

czwartek, 26 lutego 2015

Wiosenne roztargnienie

Jakże cudowna wiosna tej zimy! Dziś zdecydowałam się założyć pantofle zamiast kozaków, chociaż na termometrze były tylko 3 stopnie. Nic a nic nie zmarzłam, a tak przyjemnie i lekko mi się szło, że dotarcie do pracy zajęło mi 15 minut, zamiast jak zwykle 20. Niby nic, tylko zmiana butów, a od razu czuję się radośniejsza.



Moje wiosenne postanowienia, małe i duże to: pić wodę zamiast herbaty, jeść dużo jabłek, odebrać nowe prawo jazdy (bo stare skradziono mi wraz z portfelem już prawie 2 lata temu) i oczywiście znów zasiąść za kierownicą... po kilkunastu latach przerwy. Jakoś dotychczas nie czułam potrzeby, a teraz owszem, czuję się trochę upośledzona z powodu braku umiejętności prowadzenia pojazdu. Poza tym to nie jest wielki problem, prawo jazdy mam, wystarczy tylko sobie przypomnieć kto kiedy ma pierwszeństwo - i będzie git ;)

Co jeszcze: planuję wybrać się do brafitterki po raz pierwszy w życiu. A ponadto w tyle głowy wciąż kołacze się moje marzenie, by nauczyć się mówić po włosku. Gdyby doba nie była tak krótka...

Wiosenny klimat sprzyja, by chodzić z głową w chmurach. A wtedy zdarza mi się w roztargnieniu zachowywać kompletnie irracjonalnie. Gdy sobie czasem przypomnę, co mi się udało nawywijać, wprost zwijam się ze śmiechu. Sami popatrzcie:

1. Zrobiłam śniadanie, posprzątałam. Parę godzin później usiłuję znaleźć masło. W lodówce go nie ma, ani w żadnej z szafek. Przetrząsnęłam pojemniki na śmieci i okoliczne szuflady - brak. W końcu zmuszona byłam obyć się bez masła, które następnego dnia znalazło się... na zewnętrznym parapecie okiennym. Ciekawe, czy okruszki, które miałam zamiar tam wysypać, wrzuciłam zamiast tego do lodówki? Śladów brak.

2. Wsiadam do autobusu, staję przed kasownikiem i z kieszeni wyjmuję... klucze do domu. Stoję tak z kluczem i zastanawiam się, jak go umieścić w otworze na bilet, koncentrując na sobie spojrzenia połowy współpasażerów.

3. Ja coś mam z tym kluczem i autobusami. Pewnego dnia stoję na przystanku mocno zamyślona. Autobus podjeżdża, a ja wyciągam z kieszeni klucze, by dostać się do środka. Na szczęście nikt nie zauważył i nie wezwał pogotowia.

4. Planując wyrzucić śmieci w drodze do pracy, dopiero przed drzwiami do firmy orientuję się, że nadal mam w ręce niezbyt estetycznie wyglądający (i woniejący) worek.

5. Innym razem muszę wrócić do domu w połowie drogi, bo jak się okazuje, mam na nogach kapcie.

6. Gotując niedzielny obiad, w ostatniej chwili (!) orientuję się, że miałam do zlewu odlać makaron, a nie rosół.

W poziomie roztrzepania dorównuje mi Emilka, a kto wie - może nawet z wiekiem mnie przerośnie. Raz zdarzyło się jej wyjść ze szkoły (w grudniu) w tenisówkach i bez skarpetek. Na szczęście nie było mrozu. Innym razem (w październiku) zapomniała przebrać się po wuefie i wróciła do domu w krótkich spodenkach. Pogubionych klapek, piórników i worków nie zliczę. Jak widać roztargnienie Emci nie ogranicza się do konkretnej pory roku ;)

Tata Emilki również ma na koncie co najmniej jedną drobną wpadkę. Pewnego dnia czekał na starówce, by odebrać ją z zajęć plastycznych, tymczasem w drugim końcu miasta Emilka czekała, aż ją odbierze z zajęć cyrkowych. Trochę się oboje naczekali, zanim sprawa się wyjaśniła.

Ale co tam, odrobina roztargnienia nie zaszkodzi. Szkód większych nie było, za to jest z czego się pośmiać.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Najsmutniejsze psie oczy na świecie

Wiosna już w powietrzu, uznałam więc, że miło byłoby powtórzyć wycieczkę do schroniska i wyprowadzenie piesków na spacer. Później trochę żałowałam tej decyzji, bo sobotni grafik był mocno napięty, ale skoro obiecałam dziewczynkom, słowo się rzekło. Staś tym razem był nieobecny, bo spędzał ferie u Dziadka.

Okazało się, że piękna pogoda natchnęła sporo osób podobnym pomysłem, więc o 13 w schronisku zebrała się spora kolejka. Pracownica schroniska wyraźnie zmęczona, dwoiła się i troiła wydając zwierzaki. W końcu przyszła pora i na nas. Planowałyśmy poprosić o te same zwierzaki, które wyprowadzaliśmy poprzednio, ale widząc dość krytyczną sytuację, postanowiłyśmy nie komplikować i wziąć dowolne dwa psy. Trafiło na czarnego szczeniaka i brązową, trochę starszą sunię.

Już na wejściu zaskoczyło mnie, że pieski trzeba było siłą wyciągać z klatek. Poprzednim razem zwierzaki gnały w podskokach na dwór, a ta dwójka wyraźnie przerażona opierała się i próbowała wycofać do kojców. Pomyślałam, że winien jest hałas wywoływany przez szczekające zwierzęta i że na dworze pewnie chwycą wiatr w żagle.

Na dwór musiałyśmy wynieść psiaki na rękach. Stojąc na skraju parku próbowałyśmy zachęcić je do zabawy. Głaskaniem i przysmakami nic nie osiągnęłyśmy. Przysmaki zostały zjedzone, ale strach w oczach pozostał. Psy ciągnięte na smyczach zapierały się łapkami, nie chciały ruszyć się ani na krok. W końcu sunia trochę się rozruszała i z umiarkowanym entuzjazmem kroczyła obok nas, ale czarnego szczeniaka trzeba było nieść. Ten młodziutki piesek przez cały czas trząsł się z zimna lub ze strachu. Takiej sytuacji zupełnie się nie spodziewałam. Myślałam, że zamknięte w klatkach zwierzaki tylko marzą o tym, by wydostać się na świeże powietrze. Te dwa najwyraźniej były od niedawna w schronisku i nadal przeżywały swoje traumy.


Tak więc wlokłyśmy się przez park, co chwila bezskutecznie próbując skłonić czarnulka do chodzenia i ciągnąc sunię na smyczy. Po godzinie byłyśmy już zupełnie wykończone tym pochodem. Usiadłyśmy na ławce i dałyśmy psiakom jeść. Gdy sięgnęłam po patyk by wygarnąć karmę z puszki, sunia ukryła się pomiędzy ławką a koszem na śmieci. Najwyraźniej bała się, że chcę ją tym kijem uderzyć. Serce mi się krajało, a Danusi łzy płynęły z oczu.



Wkrótce potem odnieśliśmy pieski do schroniska i po chwili zamieszania wróciły do swoich klatek.

Nie tak planowałam to popołudnie. Byłyśmy zaopatrzone w buty i kurtki do biegania, żeby swobodnie wyszaleć się razem z pieskami. Biegania nie było, tylko smutek i współczucie dla naszych czworonogich towarzyszy.

Martwiłam się, że odtąd moje dziewczynki nie będą chciały uczestniczyć w wyprawach do schroniska, bo to zbyt przygnębiające. Jak się jednak okazało, dzieci potrafią zrozumieć więcej, niż myślałam. Rozumieją, że zwierzęta bywają krzywdzone przez bezmyślnych lub okrutnych ludzi, a schronisko to nie jest idealne miejsce na to, by leczyć starganą psią psychikę. Zwierzaki potrzebują naszej pomocy i trzeba im okazać serce nie tylko wtedy, gdy odwdzięczają się nam lizaniem po nosach i merdaniem ogonem.



Daliśmy tym psiakom tyle ciepła, ile się dało. Może choć trochę pomoże im to na drodze do odzyskania zaufania do ludzi i pełni psiej radości.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Chyba przesadziłam ze szczerością

Ambitna nauczycielka muzyki zadała klasie Stasia bardzo trudny utwór Mozarta do nauki na flecie. Staś katuje go cały niedzielny poranek, aż w końcu czuje się gotowy mi go zaprezentować.

Wsłuchuję się w kakofonię dźwięków, próbując doszukać się jakiejś melodii - nadaremnie, chociaż muzykant bardzo się stara. Trwa to dość długo i boleśnie, ale wszystko ma kiedyś swój koniec.

Zapytana o to, jak mi się podobało, szukam w popłochu przymiotników.

- To jest takie podniosłe, monumentalne wręcz, bardzo natchnione! - wyrzucam z siebie.
- Mamo, przestań. Wyobraź sobie, że coś takiego mogłoby być grane na pogrzebie.
- No coś ty, nieboszczyk by uciekł - wyrywa mi się. - Znaczy nie, przepraszam, przesadziłam. Nieboszczyk by nie uciekł.



niedziela, 1 lutego 2015

Monolog nad kromką chleba z masłem

Staś jest na diecie lekkostrawnej, dzięki której poznał tak zaskakująco smaczne dania, jak choćby ryż z jabłkiem i cynamonem. Dziś ma się już trochę lepiej, więc na kolację dostał tosty z masłem. Wsuwał je, aż mu się uszy trzęsły, a między jedną kromką a drugą wygłosił taki oto monolog:

- Tak sobie jem ten chleb i myślę, jakie to jest przepyszne, i wtedy przypomina mi się Top Chef, jak ten facet próbuje jakiegoś dania i mówi rozczarowany: "Przecież to jest takie zwyczajne!". I myślę sobie, że niemożliwe, żeby jakieś kalmary, przegrzebki lub langusty były smaczniejsze od tego, co teraz jem.

A gdy zaproponowałam mu, żeby posypał sobie chlebek cynamonem, odmówił grzecznie i rzekł:

- Mamo, to jest idealne, tego nie da się poprawić!


Podobne myśli nachodzą mnie zawsze, gdy wsuwam fasolkę szparagową z bułką tartą na maśle. Czy jakiś kawior z bieługi albo foie gras mogą być smaczniejsze?

PS. Wiem, że to się trochę gryzie z poprzednim postem - tym o eksploracjach kulinarnych ;)

wtorek, 27 stycznia 2015

Wieczór odkryć kulinarnych

Posiłki w domu mamy raczej mało urozmaicone. Króluje menu polskie na zmianę z włoskim, gdyż dzieci uwielbiają wszelkie pasty, pizze i risotta. Kurczaka i owszem, dzieci zaakceptują, a z warzyw co najwyżej brokuły i kalafior. No i zupy zasadniczo w dość szerokiej gamie. To wszystko się cyklicznie powtarza i tak właściwie nikt nie narzeka na monotonię, ale...

W necie jest zatrzęsienie różnych przepisów i nawet nie szukając wpada się na nie mimochodem. Bywa, że już po samych składnikach czuję, że to musi być pyszne i wpisze się idealnie w moje ulubione smaki. No i zazwyczaj po chwili taki przepis ląduje w mrokach niepamięci, a szkoda.

Trzeba było coś z tym zrobić. Wpadłam więc na pomysł, by raz w tygodniu wraz z mężem zająć kuchnię i tam wyprodukować coś mniej lub bardziej ekskluzywnego, wykraczającego poza nasz standardowy jadłospis. Sama idea nie jest może zbyt odkrywcza, ale w zadziwiający sposób nadała naszemu tygodniowi pewien rytm. Już od początku tygodnia kombinujemy, co przyrządzimy w sobotę. Jeśli to mój mąż miałby zawsze decydować, jedlibyśmy tylko i wyłącznie ryby. Ja zaś skłaniam się ku tartom, które uwielbiam. Wprowadziliśmy też pewną zasadę: każde z dzieci musi zjeść przynajmniej kęs tej potrawy, aby dzięki temu otwierać się na nowe smaki. Danusia jest najbardziej otwarta na smakowe doznania i pałaszuje na równi z nami. Z pozostałą dwójką bywa różnie, ale zdarza się, że są zaskoczeni, że coś, czego normalnie by nie tknęli, jest tak pyszne.

Najlepsze jak dotąd trafienia to: według mnie - tajska zupa curry z ciecierzycą, zaś Jarek najbardziej chwalił dorsza zapiekanego pod pierzynką z kurek. Zresztą co by tu nie gadać, wszystkie dania były przez nas zjedzone ze smakiem.

To nie jest żadne wyzwanie w stylu "52 nowe potrawy w 2015", nie nie! To tylko nasz nowy zwyczaj, integrujący rodzinę i poszerzający horyzonty. Niektóre dania weszły już na stałe do naszego menu, a nasze codzienne dania są przyrządzane przeze mnie z większą niż dotąd swadą i rozmachem, lepiej doprawione i smaczniejsze.

Są jednak dwa minusy. Po pierwsze - bywa, że składniki są dość kosztowne i cztery takie kolacje w miesiącu mogą zrobić wyrwę w domowym budżecie. Ale moim zdaniem warto czasem wydać parę groszy więcej, by celebrować bycie razem - w restauracji i tak byłoby o niebo drożej. Poza tym nie zawsze trzeba decydować się na krewetki czy jakieś kalmary. A drugi oczywisty minus to dodatkowe centymetry w pasie... Wiosna się zbliża i trzeba będzie wybierać dania bardziej "fit" ;)

Emilka pyta:

- Mamo, a co dziś z tatą gotujecie?
- Dziś będzie cannelloni ze szpinakiem.
- A co to takiego cannelloni?
- To takie nadziewane rurki z makaronu.
- A na co nadziewane?

Makaron nadziewany... na paluszki :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...