Strony

wtorek, 27 stycznia 2015

Wieczór odkryć kulinarnych

Posiłki w domu mamy raczej mało urozmaicone. Króluje menu polskie na zmianę z włoskim, gdyż dzieci uwielbiają wszelkie pasty, pizze i risotta. Kurczaka i owszem, dzieci zaakceptują, a z warzyw co najwyżej brokuły i kalafior. No i zupy zasadniczo w dość szerokiej gamie. To wszystko się cyklicznie powtarza i tak właściwie nikt nie narzeka na monotonię, ale...

W necie jest zatrzęsienie różnych przepisów i nawet nie szukając wpada się na nie mimochodem. Bywa, że już po samych składnikach czuję, że to musi być pyszne i wpisze się idealnie w moje ulubione smaki. No i zazwyczaj po chwili taki przepis ląduje w mrokach niepamięci, a szkoda.

Trzeba było coś z tym zrobić. Wpadłam więc na pomysł, by raz w tygodniu wraz z mężem zająć kuchnię i tam wyprodukować coś mniej lub bardziej ekskluzywnego, wykraczającego poza nasz standardowy jadłospis. Sama idea nie jest może zbyt odkrywcza, ale w zadziwiający sposób nadała naszemu tygodniowi pewien rytm. Już od początku tygodnia kombinujemy, co przyrządzimy w sobotę. Jeśli to mój mąż miałby zawsze decydować, jedlibyśmy tylko i wyłącznie ryby. Ja zaś skłaniam się ku tartom, które uwielbiam. Wprowadziliśmy też pewną zasadę: każde z dzieci musi zjeść przynajmniej kęs tej potrawy, aby dzięki temu otwierać się na nowe smaki. Danusia jest najbardziej otwarta na smakowe doznania i pałaszuje na równi z nami. Z pozostałą dwójką bywa różnie, ale zdarza się, że są zaskoczeni, że coś, czego normalnie by nie tknęli, jest tak pyszne.

Najlepsze jak dotąd trafienia to: według mnie - tajska zupa curry z ciecierzycą, zaś Jarek najbardziej chwalił dorsza zapiekanego pod pierzynką z kurek. Zresztą co by tu nie gadać, wszystkie dania były przez nas zjedzone ze smakiem.

To nie jest żadne wyzwanie w stylu "52 nowe potrawy w 2015", nie nie! To tylko nasz nowy zwyczaj, integrujący rodzinę i poszerzający horyzonty. Niektóre dania weszły już na stałe do naszego menu, a nasze codzienne dania są przyrządzane przeze mnie z większą niż dotąd swadą i rozmachem, lepiej doprawione i smaczniejsze.

Są jednak dwa minusy. Po pierwsze - bywa, że składniki są dość kosztowne i cztery takie kolacje w miesiącu mogą zrobić wyrwę w domowym budżecie. Ale moim zdaniem warto czasem wydać parę groszy więcej, by celebrować bycie razem - w restauracji i tak byłoby o niebo drożej. Poza tym nie zawsze trzeba decydować się na krewetki czy jakieś kalmary. A drugi oczywisty minus to dodatkowe centymetry w pasie... Wiosna się zbliża i trzeba będzie wybierać dania bardziej "fit" ;)

Emilka pyta:

- Mamo, a co dziś z tatą gotujecie?
- Dziś będzie cannelloni ze szpinakiem.
- A co to takiego cannelloni?
- To takie nadziewane rurki z makaronu.
- A na co nadziewane?

Makaron nadziewany... na paluszki :)

niedziela, 18 stycznia 2015

Nowi przyjaciele

Chciałabym Wam kogoś przedstawić.

To jest Bruno:

Bruno wydaje się być nienajmłodszym już psem, ale z radości potrafi wręcz fruwać! Jest miły i przyjacielski, bardzo łagodny

A oto Mars:

Marsio to piękny, bardzo bystry piesek, z entuzjazmem okazujący czułość swym ludzkim towarzyszom. Imię Mars nie pochodzi od planety, a od batonika, z uwagi na kolorystyczne podobieństwo.

Tak naprawdę, Bruno i Mars nie mają imion. Mają tylko numery i mieszkają w Schronisku dla Bezdomnych Zwierząt.

Odkąd dowiedziałam się od Ewy, Torunianki i autorki bloga Kieszenie jak ocean, że można wyprowadzać schroniskowe pieski, planowałam wybrać się tam z dziećmi. Dopuszczalne godziny są niestety mało przyjazne osobom pracującym i uczącym się - od 13 do 15 codziennie oprócz niedziel, a więc w naszym przypadku w grę wchodzą tylko soboty. Już raz zdarzyło nam się tam wybrać, ale trafiliśmy jak kulą w płot, bo akurat tego dnia piesków nie wydawali. Dzieci były wtedy bardzo rozczarowane, bo już od kilku dni tematem przewodnim wszystkich rozmów były pieski. Do wieczora musiałam walczyć z fochami. Za to dziś powiodło nam się znacznie lepiej.

W schronisku poprosiliśmy o dwa niezbyt duże pieski. Wręczono nam smycze bez zbytnich ceregieli i po chwili byliśmy już w parku. Wyobraźcie sobie dwa kłębuszki szczęścia - tak właśnie wyglądały pieski, ciągnące nas w podskokach po parkowych ścieżkach, aż trudno było za nimi nadążyć. "Wymyślcie im jakieś tymczasowe imiona" - rzuciłam. "Bruno", "Mars" - bez namysłu odpowiedziały dzieci i tym sposobem zwierzaki zyskały tożsamość.



Polecono nam, by w czasie spaceru zwierzaki nakarmić. Odszukaliśmy więc jakiś sklep, zakupiliśmy puszki z psią karmą, a potem radziliśmy sobie jakoś bez misek. Następnym razem pójdziemy lepiej przygotowani, bo i wodę trzeba psiakom jakoś podać.

Pogoda trafiła nam się wspaniała. Wprawdzie trochę straszyła mżawką, ale później pięknie się rozpogodziło. Trochę spacerowaliśmy, trochę biegaliśmy, planując już kolejne wizyty w schronisku i gdybając, czy będziemy mogli wziąć te same psiaki, bo już zdążyliśmy się do nich przywiązać. Postanowiłam nie zwracać szczególnej uwagi na obskakiwanie nas przez pieski i zostawianie na naszej odzieży ubłoconych śladów. Sama byłam upaćkana błotem po pas, ale co tam.

W parku spotkaliśmy zaskakująco wielu ludzi, wyprowadzających schroniskowe pieski, co można było rozpoznać po numerkach doczepionych do obroży (i starych smyczach). Oraz po energii rozpierającej pieski, dla których taki spacer to luksus, nie codzienność, jak w przypadku zadomowionych psiaków.

- Mamo, już wiem, co dam tacie na urodziny! Dwa pieski!
- Hmmm... Myślisz, że się ucieszy?
- No tak, ucieszy się, że nie trzy!

Trudno było nam rozstać się z naszymi nowymi przyjaciółmi, Udało się uniknąć łez tylko dzięki obietnicy, że jeszcze się z nimi zobaczymy.

Kochani, polecam Wam serdecznie wyprowadzanie schroniskowych psów. Wdzięczność psiaków nie zna granic, a ciepło w sercu zostaje na długo.

sobota, 17 stycznia 2015

Skarbonkowe "co łaska"

Z kolędą tak bywa, że nie wiadomo, o której można się jej spodziewać, więc tego dnia, gdy była u nas zapowiadana, planowałam jak najszybciej po fajrancie popędzić do domu. Cóż, pech chciał, że w pracy tego dnia mieliśmy wizytę partnera biznesowego z Włoch, a tak się zdarzyło, że skradziono mu dokumenty i przybył znacznie później, niż się umawialiśmy. O 16 rozmowy dopiero się rozkręcały i nijak nie mogłam ich opuścić. Na szczęście dzieci są już na tyle ogarnięte, że mogły mnie zastąpić w przygotowaniach. Gdy w końcu dotarłam do domu zastałam piękny porządek i wszystko przygotowane na wizytę księdza. Krzyż, świece, kropidło, biały obrus... Wspaniale się spisały!

Parę chwil później do domu wpadł też mój mąż, w ostatnim momencie przed ministrantem anonsującym przybycie księdza. Zdążyliśmy jeszcze podyskutować, czy dawać księdzu kopertę, czy nie dawać. Ja byłam przeciw, gdyż konto parafii jest znane i można tam wpłacić ile uważa się za stosowne, a wręczanie koperty jest trochę niezręczne. Niemniej jednak koperta została przygotowana. W tym całym zamieszaniu zignorowałam Emilkę, szepczącą coś o pieniążkach.

Ksiądz przyszedł jakiś nowy, pierwszy raz go widziałam na oczy. Rozmowa duszpasterska została zdominowana przez tematy sportowe - zaczęło się od medali wiszących na ścianie, a skończyło się na namawianiu Stasia do zostania ministrantem, gdyż księdzu brakuje chętnych do drużyny piłki nożnej. Staś nie jest chętny ani do ministrantowania, ani do grania w piłkę, co nieco rozczarowało księdza.

Chwilę później żegnamy się, koperta przechodzi z rąk do rąk, a Emilka usiłuje coś wcisnąć księdzu w dłoń. Następuje krótka szamotanina, zdezorientowany ksiądz wyrywa się Emilce i wychodzi.

Cóż się okazało: Emilka wysupłała ze swojego portfelika zawrotną sumę 1 zł 23 gr i chciała to podarować księdzu. Była ogromnie rozczarowana, że jej dar nie został przyjęty, a skręcające się ze śmiechu rodzeństwo doprowadziło ją niemal do łez. A ja bardzo mocno ją uściskałam, bo jej miły gest bardzo mi się spodobał. Następnym razem powiem jej, żeby wcześniej przygotowała sobie kopertę :)


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Na własny użytek

Każda rodzina ma swoje własne, tylko sobie właściwe nazwy i określenia, powstałe w czasie wspólnego,codziennego życia. Tak się dziwnie składa, że twórcami większości z nich są dzieci, które przekręcają przypadkowo lub dopasowują celowo słowa do znaczeń. U nas jest nie inaczej i o tym będzie ten post. Większość określeń dotyczy sfery kuchennej, ale zdarzają się też inne. A więc - zaczynamy wyliczankę!

Kukem-bukem - tak w chwilach dobrego nastroju nazywam cukier puder. Tak ta nazwa brzmiała w ustach dwuletniego Stasia i tak już zostało.

Tosty afrykańskie - to po prostu tosty francuskie, ale Danusi wciąż myliło się ich pochodzenie.

Typowe afrykańskie tosty


Płaskie mięso (czyli schabowe) i mięsko z kością (czyli pałka kurczęcia) to obrazowe określenia Emilki, które funkcjonują do dziś.

Zupka pitomolowa, czyli popularna pomidorówka, to ulubiona zupa Emilki, jeszcze z czasów, gdy nie umiała poprawnie wymówić jej nazwy. Zresztą do tej pory muszę jej dodawać przecieru do rosołu, bo inaczej nie zje.

Makagigi i chleb z mydłem - tak moja Mama odpowiadała na pytanie, co dziś na obiad. Ja też się czasem denerwuję, gdy ktoś chce zepsuć moją niespodziankę kulinarną i powtarzam wtedy te słowa.

Miła kolacja - wydarza się wówczas, gdy do kolacji zasiada cała rodzina, co zdarza się średnio raz w tygodniu. Obowiązkową potrawą wtedy są grzanki z piekarnika.

Plackośniki - potrawa zaimprowizowana w trakcie przygotowywania placuszków gdy okazało się, że w domu nie ma ani proszku do pieczenia, ani sody, ani drożdży... Powstała wówczas odmiana naleśników ze słodkiego ciasta, zawierająca starte jabłko. Weszła do kanonu.

Czyrakobulwy - już kiedyś o nich pisałam. Są to często przez nas pieczone cynamonowe szwedzkie bułeczki, które dzieciom skojarzyły się z Harrym Potterem (wszystko im się z nim kojarzy).

Paślaczek - to określenie zrobiło u nas ogromną karierę i oznacza zwierzę, osobę lub czasem nawet rzecz o obfitych, pulchnych kształtach. Zostało wynalezione przez Emilkę podczas oglądania "Tajemniczego ogrodu" - wypatrzyła tam mocno wełnistą owieczkę, do której słowo "paślaczek" pasowało idealnie, szczególnie, że pasła się właśnie. Jest to określenie sympatyczne i bynajmniej nie obraźliwe - nie obrażam się, gdy Emi nazywa mnie paślaczkiem. Przeciwieństwem jest przycisłek, oznaczający chude, smukłe stworzenie. Typowymi przykładami paślaczka i przycisłka są Muminek i Ryjek.

Tyle udało mi się przypomnieć. A Wy macie swoje własne rodzinne twory językowe? Podzielcie się :)

Swoją drogą, bardzo lubię ten etap w życiu dziecka, gdy jeszcze przekręcają słowa i wcale nie lubię, gdy z tego wyrastają. Na przykład Staś mówił "niezieśki", Danusia mówiła "Ciachoś" na Stasia, a Emilka jeszcze nawet teraz, w chwilach większego zaaferowania mówi "SPJECJALNIE". Nie poprawiam jej, wszak już niedługo to samo przeminie...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...