Strony

niedziela, 30 grudnia 2012

Dla dzieci o mocnych nerwach - Frankenweenie


Kilka dni temu, Staś z kolegą - Filipem wybrali się do kina na Frankenweenie. Dziewczyny były bardzo rozczarowane, że one nie idą, więc obiecałam je zabrać przy najbliższej okazji.

Mamy w zwyczaju, że gdy dzieci dostają jakieś zaskórniaki przy okazji spotkań rodzinnych, przeznaczamy je na wspólny wypad do kina. Moim zdaniem to lepsza inwestycja, niż roztrwonienie ich na słodycze albo jakieś mejdinczajny, rozpadające się natychmiast po wyjęciu ich z pudełka. Póki co, dzieci mnie popierają, bo kino to dla nich wielka przygoda (a wypad rodziną do kina to niestety spora wyrwa w domowym budżecie).

Trailer filmu wydał mi się dość intrygujący, więc sama nabrałam ochoty, by go obejrzeć.
Trochę mnie zdziwiło, że film ma kategorię "od 10 lat" (nawet nie wiedziałam, że taki przedział wiekowy istnieje). Powiedziałam dziewczynkom, że chyba jednak nie pójdziemy, bo są za młode. Rozległ się oczywiście wielki lament, że jak to, idziemy i już. Że zapytamy ochroniarza, czy możemy wejść. Wypytały też Stasia, czy film jest straszny. Odrzekł, że wcale nie, jest tylko jedna scena, która może przestraszyć Emilkę. No więc zgodziłam się, że pójdziemy do kina i zapytamy, czy mogą te małolaty wejść, czy nie.
Pani przy kasie uspokoiła nasze obawy. Ograniczenie wiekowe dotyczy tylko dzieci bez opieki osób dorosłych, a skoro ja wchodzę z dziećmi, to spoko.

Usiadłyśmy w prawie pustej sali kinowej, obejrzałyśmy kolorowe reklamy, a później się zaczęło.
Przez pierwsze 10 minut filmu, Emilka tylko się trzęsła i wtulała we mnie. A później już tylko, z małymi przerwami, płakała, zakrywała oczy i powtarzała, że to zły film. I pytała, czemu nie poszliśmy na ładny film dla dzieci. Natomiast siedząca po mojej drugiej stronie Danusia wielkimi oczami wpatrywała się w ekran, pożerając popkorn i nie okazując wielkich emocji.

Ja przez cały seans byłam zbyt pochłonięta uspokajaniem Emilki, bym mogła się skoncentrować na filmie. Mogę powiedzieć tyle, że od strony wizualnej, film jest genialny. Myślę, że dzieciom dobrze zrobi mała odskocznia od słodkich i okrąglutkich animacji disnejowskich i tym podobnych. Mroczna atmosfera jest równie niepokojąca, co w regularnych horrorach dla dorosłych, więc trudno się dziwić reakcji Emilki. Rozumiem też, dlaczego towarzystwo osoby dorosłej dzieciom do lat 10 zostało uznane za konieczne ;)
A co na minus? To, że dostałam wadliwe okulary, które rozpadły się podczas zakładania, więc przez cały seans musiałam je podtrzymywać, co psuło mi resztki przyjemności z oglądania filmu. No i lewy rękaw mokry od łez (obawiam się, że nie tylko łez).

Może mi ktoś zarzucić, że nie wyszłam z Emcią z kina. Cóż, chciałam, żeby zobaczyła, że wszystko się dobrze kończy. Poza tym nie chciałam psuć zabawy Danusi. Mam nadzieję, że nie będą miały koszmarów po tym filmie (i ja też).

W każdym razie, polecam wszystkim dorosłym fanom Tima Burtona, bo to jeden z lepszych jego filmów, przypominający klimatem jego wczesne produkcje, jak choćby Edward Nożycoręki. Dzieciom, nieco starszym, też - niech zobaczą, że kino dla dzieci też może być ambitne.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Listy do Mikołaja - a.d. 2012

W tym roku listy pilnie stworzyła cała trójka.

Staś, jak zwykle ascetycznie i precyzyjnie. Aby uniknąć pomyłki, dodał nawet kody katalogowe!


Danusia zadbała o szatę graficzną z piękną, przestrzenną choinką:


Tu bende...
Emilka jeszcze niezbyt dobrze pisze, więc list swój wykleiła ulubionymi postaciami z bajek:


Treść listu za Emilkę napisała Danusia, natomiast bardzo mnie zaskoczył jej wybór w postaci kanapy dmuchanej MULTI-MAX...



Wyboru prezentów dzieci dokonywały z kalkulatorem w ręku. Jakoś sobie wyliczyły, że co roku dostają prezenty za kwotę około 300 zł, a więc tym razem tak skalkulowały, by wartość mieściła się w tej kwocie. Dosyć to cwane z ich strony. Nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tej listy dostaną, ale mimo wszystko mam nadzieję, że będą zadowolone z prezentów, bo włożyliśmy dużo serca w ich wybór. Znaczy - oczywiście Mikołaj włożył.

Szczęśliwych Świąt!

sobota, 15 grudnia 2012

Epizod z Andrusem w roli głównej

Aby nie opisywać po raz kolejny tego samego, pozwolę sobie zacytować e-mail, wysłany przeze mnie do pana Artura Andrusa:

Panie Arturze,

Pozwolę sobie przedstawić zdarzenie, które miało miejsce w ubiegłym tygodniu w Toruniu, a z uwagi na ogromną sympatię do Pana, wręcz mnie zachwyciło.

Do firmy, w której pracuję, przyjechał w celach biznesowych pewien sympatyczny Irlandczyk, imieniem Noel. Poprzedni wieczór zagospodarował sobie we własnym zakresie, zwiedzając Toruń nocą oraz poszukując miłego miejsca, by wypić piwo i posłuchać muzyki.

Szwendając się po Starówce, usłyszał dźwięki, które mu się spodobały. Zapragnął wytropić, skąd pochodzą. Jednak muzyka się urwała, zanim znalazł to miejsce. Po jakimś czasie znowu usłyszał muzykę, która po chwili znowu ucichła, ale za którymś razem w końcu trafił do miejsca, skąd dobiegała. Uszczęśliwiony wszedł do środka.

W tym momencie historii, Noel wyjmuje z portfela bilet, który pieczołowicie zachował, a z którego wynikało, że trafił na Pański recital w Lizard Kingu (tym samym wyjaśniło się, skąd te przerwy między utworami).

Noel był zachwycony. Stwierdził, że nie zrozumiał ani jednego słowa, ale publiczność tak wspaniale się bawiła, że to musiało być coś wyjątkowego. Wspomniał nawet o owacjach na stojąco (gratuluję!). Polecił nam Pana serdecznie. Pozostaje mi tylko żałować, że mnie tam nie było.

Wygląda na to, że scenę irlandzką mógłby Pan podbić bez trudu, nawet bez potrzeby zmiany wersji językowej.

Pozdrawiam serdecznie,
Ania



Jest mi bardzo miło, bo dziś właśnie pan Artur mi odpisał! :)
Co prawda bardzo lakonicznie i w dwóch zdaniach, ale wnioskując po zawartości jego skrzynki (przez 3 dni mój mail wracał z powodu jej przepełnienia), po powrocie z tournee po Polsce miał mnóstwo korespondencji do przerobienia. 

A z tym Irlandczykiem była jeszcze jedna historia.

Opowiedział mi, że wracając przed północą do hotelu, widział zarys jakiegoś stwora, z pewnością znacznie większego od psa. Jego hotel znajduje się blisko Starówki, więc trudno przypuszczać, żeby jakieś dzikie zwierzę pałętało się po mieście. Raczej przypuszczałam, że to wpływ kilku piw skonsumowanych tego wieczora. Jednak wielkie było moje zdziwienie, gdy następnego dnia wyczytałam na portalu Mój Toruń, że było kilka zgłoszeń, że na Jordankach widziano... tygrysa. I że to nie są żadne żarty, straż miejska przeszukuje teren, bo może być niebezpiecznie. Ale chyba na tym się skończyło, jeśli tam faktycznie krążył jakiś potwór, to pewnie przeniósł się już na bardziej odludne tereny.

W ogóle Irlandczycy fajni są, stwierdzam autorytatywnie :)

czwartek, 29 listopada 2012

Najlepsze na świecie

Powrót z pracy ciemną, deszczową nocą, o tej porze doby, która jeszcze niedawno bywała popołudniem, nie należy do przyjemności. Chyba, że...

Dźwigam zakupy, zastanawiając się, co ja takiego ciężkiego kupiłam. Fakt, że z ledwością daję radę. Widząc to Danusia przejmuje jedno ucho od siatki i z ogromnym wysiłkiem próbuje mi pomóc.

- Dziękuję Danusiu, jesteś kochana, że mi pomagasz!
- Prawda, mamusiu, że masz cudowne córeczki? Sama bym chciała takie mieć!

Prawda, przecież każdy by chciał :)

A tak serio, to nie mogłabym sobie nawet wymarzyć fajniejszych dzieciaków. Po kim one takie świetne są?

sobota, 24 listopada 2012

Znowu wygrałam

Muszę się pochwalić, że znowu coś wygrałam. Nie w totka, bo nie gram, chociaż może by trzeba było. Czasem wygrywam - bilety na Kari Amirian ostatnio, kiedyś książkę w Trójce, a teraz, znowu w Trójce, bilety na dowolny seans na Camerimage.


Festiwal ten nasuwa mi miłe wspomnienia ze studenckich czasów, gdy aby się dostać, wystarczyło sobie skserować identyfikator i powiesić na szyi... Naoglądaliśmy się wtedy cudnych filmów do woli. W kolejnym roku już nie było tak łatwo, ale mimo to udało się jakoś załatwić niewykorzystane wejściówki dla prasy. Mój kolega Marek wtedy podpadł, gdyż miał wejściówkę na nazwisko Vincent Sorrell, a po francusku nie potrafił sklecić ani jednego zdania ;) To był ten pamiętny festiwal, gdy na miejscu obok mnie chciał usiąść Piotr Kraśko, ale mu powiedziałam, że zajęte (bo było!) i siedział biedak na schodach w przejściu między rzędami. Tak więc z przyjemnością pojadę i zobaczę, jak bardzo się Camerimage zmieniło przez te 10 lat.

A było to tak: w Trójce zapowiedzieli, że wejściówki na dowolny seans czekają na zgłoszenia telefoniczne pod numerem "dwie dwójki i siedem trójek". Złapałam za telefon i oczywiście w pośpiechu wykręciłam siedem siódemek, dodzwaniając się do znanej firmy kurierskiej. Pomyślałam wtedy, że te siódemki przyniosą mi szczęście. Po chwili jednak trochę zwątpiłam, bo numer był bez przerwy zajęty, ale w końcu za którymś razem trafiłam na ciągły. Nie mogłam wprost uwierzyć, że udało mi się dodzwonić. Przez myśl mi przemknęło, że pewnie biletów już i tak nie ma. Usłyszałam w słuchawce aksamitny głos męski, w typie mojego ukochanego Suzina, który bardzo sympatycznie poinformował mnie, że bilety mogę odebrać w dowolnym czasie na dowolny seans. Swoją drogą, fajną ma pracę ten gość - przyjemnie jest przekazywać komuś miłą wiadomość, słyszeć czyjś drżący od emocji głos albo okrzyki radości. Też bym tak chciała.

Tak więc w niedzielę jedziemy do Bydgoszczy. Wybraliśmy "Bestie z południowych krain". A przy okazji spotkamy się ze znajomymi. Zatem mam podwójny powód do radości, bo to osoby bliskie memu sercu :)

czwartek, 22 listopada 2012

O świętowaniu słów kilka

Melduję, że żyję. Można powiedzieć, że nawet drugim życiem, gdyż od czasu poprzedniego wpisu stuknęło mi 40 lat ;)
Zamieszaniem z tego powodu tłumaczę długą przerwę w pisaniu. Odbył się szereg spotkań i wyjść, z których na szczególną uwagę zasługuje ostatnie, w ścisłym gronie rodzinnym, na lody do naszej ulubionej cukierni - Lenkiewicza. (Dwie inne imprezy, które dziwnym trafem łączy fakt, że na obu tańczyłam przy rurze, ze zrozumiałych względów pominę milczeniem.) No więc u Lenkiewicza byłoby miło, gdyby Emilka nie zamówiła lodów o smaku Snickers, których, jak się poniewczasie okazało, nie lubi. Ostatnio wciąż marudzi i nic jej się nie podoba i w zasadzie nie powinnam jej ustępować, ale tak długo czekała na to wyjście, gdyż lody w porze jesienno-zimowej jemy tylko przy wyjątkowych okazjach... Zamówiłam jej więc kolejną porcję, a najszczęśliwszy z tego powodu był Staś, który w porywach miał aż 3 lody ;)

Osiołkowi w żłoby dano?
Różyczka pożyczona z kawiarnianego wazonika ;)
Emcia uszczęśliwiona truskawkowymi lodami

Zbiorowa fotka, w centrum uwagi kurtka Danusi ;)

Danusia, bo nie ma jej na zbiorowej fotce (jest tylko jej kurtka)
A w sobotę, w sobotę czeka mnie nalot 6-latków z okazji urodzin Emilci. Będzie ostro!

niedziela, 11 listopada 2012

Mama, a Marta powiedziała...

Emilka:

- Mamo, a Marta powiedziała, że jej tata ma taki pamiętnik brzydkich wyrazów, no i ona do niego zajrzała i tam było napisane, że KURA to brzydkie słowo!

O, kura!


czwartek, 8 listopada 2012

Magnes na szajs

Postanowiłam podjąć wyzwanie Harva Ekera i przez tydzień nie narzekać, nawet w myślach.
Nie lubię narzekanctwa, również własnego, więc będę miała motywację, by to u siebie kontrolować.
Jak mnie przyłapiecie na narzekaniu, to proszę, zwróćcie mi uwagę :)

Bo tak naprawdę, to nie mam na co marudzić. Chyba, że na pogodę, wszak mamy listopad. Ale nie narzekam! ;)

Kiedy narzekasz, stajesz się prawdziwym „magnesem na szajs”. (Harv Eker)

Sformułowanie niezbyt eleganckie, ale coś w tym jest.

No to powodzenia, Aniu :)



niedziela, 4 listopada 2012

Że jaki park??



- Mamo, gdzie było zrobione to zdjęcie? - pyta Danusia
- Nie pamiętasz? W Warszawie, w parku, gdy byliśmy u Moniki - odpowiadam.
- Ahaaa, pamiętam! W Parku TOALETA! - zaskoczyła Danusia.

Jak byłam mała, nazwa tego parku kojarzyła mi się podobnie :)

środa, 31 października 2012

Wróżko zębuszko, zgubiłam ząb!

Danusia wróciła z galerii z nosem na kwintę. Pytam ją, co się stało.

- Fajnie było, mamo, tylko zapomniałam coś zabrać. Zostawiłam w galerii ząb!

Faktycznie, od paru dni ruszał jej się kolejny mleczak i już w myślach wydawała te parę złotych, które spodziewała się znaleźć pod poduszką. Niestety - nie ma zęba, nie ma kasy. Danusia zalała się łzami.

- Nie martw się, córciu, zrobimy zastępczy ząb.
- Jak to - zastępczy? Z czego i po co?
- Na przykład z plasteliny albo z papieru.
- A po co Zębuszce plastelinowy ząb? - pyta Danusia, ale łzy na policzkach już obsychają.
- Napiszesz jej wyjaśnienie w liście, zobaczysz, że będzie zadowolona.

Danusia już zupełnie rozpogodzona wzięła się za pisanie listu. Pieczołowicie umieściła go pod poduszką, wraz z odpowiednio zabezpieczonym ząbkiem. Przed snem sprawdziła jeszcze raz, czy wszystko jest w porządku. Zaś ja, znana Wam przedstawicielka wróżki Zębuszki, ułożywszy dzieci do snu, natychmiast o całej sytuacji zapomniałam.

Przypomniałam sobie po czasie, gdy rano Danusia ponuro stwierdziła:

- Wiedziałam, że Zębuszka nie będzie chciała tego plastelinowego ząbka.

Nawaliłam. Spróbowałam jeszcze ratować sytuację, zapewniając Danusię, że Zębuszka pewnie nie wyrobiła się z obsłużeniem wszystkich wypadniętych mleczaków, albo może znalazła ząbek w galerii?
Następnie przeszukałam, z marnym powodzeniem, swój portfel, w poszukiwaniu drobnych, a następnie- z nieco lepszym powodzeniem - kieszenie męża i upchnęłam w pośpiechu pieniądze pod Danusiną poduszką, starając się sprawiać wrażenie, że przez cały czas jestem w łazience.

Po chwili usłyszeliśmy radosny okrzyk:

- Jest, jest kasa, i to jak dużo!

No ba - całe 7 złotych uzbierałam :)

Wniosek jest taki: dzieci za wszelką cenę chcą wierzyć w świętego Mikołaja, Zębuszkę i inne legendy dzieciństwa, nie przeszkadza w tym nawet nasza nieporadność.

niedziela, 28 października 2012

Kosmitka

Znacie ten dowcip?

Mąż opowiada kolegom o swojej żonie: "Pewnego dnia zastosowała maseczkę błotną. Z początku wyglądała świetnie, ale po trzech dniach maseczka odpadła".

Hahaha.

Znalazłam wczoraj chwilę na prywatne, łazienkowe spa. Nałożyłam sobie maseczkę oczyszczającą, taką sinozieloną.

Staś zapatrzył się na mnie.

- Wiesz mamo, uświadomiłem sobie, że gdybyś była kosmitką, byłabyś bardzo ładną kosmitką!

Powinnam się martwić, że nie jestem? ;)

wtorek, 23 października 2012

Fizjologiczny aspekt tęsknoty

Ostatnimi czasy częściej zdarza się dzieciom zostawać samym w domu.

Standardem jest wtedy telefon od Stasia:

- Mamo, kiedy wrócisz?
- Za jakąś godzinkę, a coś się stało?
- Nie, ale czy jak już będziesz, możesz zrobić gofry? (placuszki, pierogi leniwe, grzanki - niepotrzebne skreślić)
- Nie ma problemu syneczku. Powiedz mi, czy u ciebie tęsknota za mną przejawia się jako tęsknota za jedzeniem, które ci szykuję?

Chwila zastanowienia.

- Trochę tak, ale tylko częściowo. Jakoś w 30 procentach.


poniedziałek, 22 października 2012

Sobota dla darmozjada

Sobotni dzień był nie tylko niebywale piękny, jak na tę porę roku, był również niezwykle atrakcyjny pod względem kulturalnym.
Całkiem niespodziewanie wygrałam podwójną wejściówkę na koncert Kari Amirian, inaugurujący cykl "OdNowa na obcasach". Tym razem mój mąż Jarek zgodził się pójść ze mną - chyba nie dla samej przyjemności koncertu, raczej bym nie poszła z kimś innym ;)



Na 18 Jarek miał zaproszenie na wernisaż związany z wydaniem kalendarza z laureatkami miss UMK. Szybko więc ogarnęliśmy dzieci, powierzając młodsze siostry opiece Stasia, wyrażając zgodę na oglądanie tv do naszego powrotu i pojechaliśmy do Plazy na te miss-ki.

Impreza była dość specyficzna. Miała miejsce w holu galerii handlowej. Panie z kalendarza przechadzały się tu i ówdzie, patrząc na resztę towarzystwa z wysokości niebotycznych szpilek. Na żywo prezentowały się przeważnie lepiej, niż na fotach w kalendarzu, gdzie występowały w nienaturalnych pozach, wystylizowane na wampy. Hostessy nosiły wino i azjatyckie przekąski, a poza tym niewiele się działo. Jakaś dziewoja na scenie śpiewała starsze i nowsze polskie szlagiery, co wychodziło jej nieszczególnie, ale może to kwestia akustyki i mego złego nastawienia. Zatem skubnęliśmy te przekąski, wino piłam tylko ja, bo mąż kierowca, zgarnęliśmy jeden kalendarz i sobie stamtąd poszliśmy, kierując się w stronę od-nowionej niedawno Od Nowy.

Mieliśmy sporo czasu, a że na wernisażu nie poczęstowali nas kawą, więc postanowiliśmy gdzie indziej uzupełnić poziom kofeiny. Tak trafiliśmy na pokaz przygotowywania artystycznej kawy latte w barze Od Nowy. Bardzo miły pan Wojtek przyrządził nam efektownie wyglądającą kawę, zaś gdy Jarek sięgnął po portfel usłyszeliśmy, że jesteśmy dziś gośćmi pokazu i żadnej zapłaty nie trzeba. Fajnie! A kawa była naprawdę przepyszna.


Przyszedł czas na koncert. Do tej pory nie wspomniałam Wam o tym, bo trochę się tego wstydzę, mianowicie chociaż dużo o Kari Amirian słyszałam, jakoś nie kojarzyłam jej nazwiska z żadną muzyką. Miałam już parę razy zamiar sprawdzić na youtube, jaką muzykę wykonuje, ale jakoś się nie zeszło. Mógłby ktoś powiedzieć, że starając się wygrać wejściówkę na koncert nieznanej mi bliżej wykonawczyni odebrałam ją osobie, która jest jej fanem i o takiej szansie marzy. Może i tak, ale miałam przeświadczenie, że muzyka mi się spodoba, a idea pójścia na koncert "w ciemno" bardzo mi odpowiadała. Zapodałam sobie tylko jeden przypadkowy kawałek, żeby sprawdzić, czy mogę na jej koncert zabrać męża, który jest znacznie bardziej ode mnie wybredny, po czym stwierdziłam, że się nadaje i więcej nie słuchałam. Efekt był niesamowity. Muzyka Kari jest magiczna, głęboka i porywająca. Byłam zachwycona i szczęśliwa.

Zabawne, że całe to wieczorne wyjście nie kosztowało nas ani grosza. Październik miesiącem oszczędzania ;)

sobota, 20 października 2012

Wesele

Śpieszę ze spóźnioną relacją o weselu Agi i Damiana, na którym mieliśmy przyjemność gościć w ubiegłą sobotę.

Wesele było wyjątkowe, choćby z tego względu, że ślub brała Aga, którą moje dzieci kochają nade wszystko. Ponadto Aga i Damian wybrali sobie na ślub tę samą datę, co my, czyli 13 października. Wszak nasz przykład znakomicie świadczy o tym, że nie może być mowy o żadnej pechowej trzynastce! :)

Danusia została zaproszona do ekipy podającej obrączki, co ją wprawiło w ogromną dumę. Staś i Emilka byli troszkę rozczarowani, że oni nie, ale nie robili z tego powodu scen. Zatem trzeba było Danusię, a więc i całą resztę, odpowiednio wystroić. Na sukienki dla panienek wydałam tyle, że dla mnie już nie starczyło i zamierzałam iść w jednej ze starych. Ale w ostatniej chwili pękłam i kupiłam sobie również nowy łaszek. Co zabawne, 3/4 pań miało suknie w podobnym do mojej kolorze. Zupełnie nieświadoma byłam, że jest tak popularny w tym sezonie ;)
Gotowi do wyjścia na zabawę


Staś bardzo chętnie wskoczył w garnitur, gdyż we własnym mniemaniu wygląda w nim jak James Bond. Poniżej zdjęcie w stylu agenta 007, o które poprosił mnie Staś:
 

Sobotni dzień był piękny, słoneczny i ciepły, podobnie jak w dniu naszego ślubu 11 lat temu. Zebraliśmy się wszyscy w niedużym kościółku w rodzinnej miejscowości mojego męża. Danusia była trochę zestresowana swoją poważną funkcją. Przyznajcie, że prezentuje się bardzo poważnie.


Ślub był bardzo pogodny i w miłym nastroju, również dzięki niespodziewanym gościom, którzy nawiedzili kościół i skradali się na swych miękkich łapach, wywołując uśmiechy na twarzach uczestników.
Jeden z dwóch kociaków, szwendających się po kościele
Jeden z kotków upodobał sobie klęcznik młodej pary, wymoszczony miękkimi materiami. Może po prostu lubi być w centrum uwagi?
Po uroczystości wyruszyliśmy na imprezę do remizy. Goście byli witani szampanem, a dzieci dostały "Picolo" - były zachwycone, że są traktowane, jak dorośli.

Następnie sypnął się deszcz monet, a dzieci pomagały w zbieraniu.

A potem już tylko huczna zabawa.

Było mnóstwo dzieci, więc nasze miały się z kim bawić, pojawiały się tylko co jakiś czas napić się lub coś przekąsić, i znowu w długą. Jaka to wygoda mieć już takie duże dzieci!
Emilka padła o 23, chociaż bardzo chciała dotrwać do oczepin, a potem spała wraz z innymi "padłymi" dziećmi na wspólnym materacu, w formie sardynek w puszce.

Danusia i Staś twardo trzymali się do samego rana, dzięki czemu mogli wziąć udział w łapaniu welonu i muszki:
Danusia łapie welon, nieskutecznie na szczęście

Staś czyha na muszkę

Może następnym razem się uda
Do domu wróciliśmy o 4 rano, odespaliśmy troszkę, i znowu w tany!




A gdy zespół już podziękował i sobie poszedł, znalazło się zastępstwo...

Agnieszce i Damianowi życzymy pięknej, szczęśliwej, wspólnej drogi życia!

czwartek, 11 października 2012

Motyle w basenie


Na zajęcia aqua-aerobicu przychodzą dziewczęta i kobiety w każdym wieku, jedne jeszcze w warkoczykach, inne już całkiem siwe.

Przyglądałam się im dzisiaj, jak stały w rzędzie - z jedną ręką opartą o krawędź basenu, drugą ręką na biodrze, noga w bok - nieśmiało uśmiechnięte, poruszające się z wdziękiem, niezależnie od wieku i tuszy. Wtedy przez chwilkę dostrzegłam w nich 5-letnie baletnice, które tkwią głęboko w nich.

O takie:



wtorek, 9 października 2012

Mela

Cofnijmy się wstecz do lata, gdy moja rodzinka wyjechała na wieś, zostawiając mnie na parę dni samą, gdyż nie miałam wtedy urlopu. Jako wyrodna matka i żona szczerze cieszyłam się z tej chwili wytchnienia. Fajnie było przez jakiś czas nikogo nie karmić, po nikim nie sprzątać ani nie godzić spierających się maludów. Tak się złożyło, że właśnie wtedy moja bardzo dobra koleżanka ze studiów Małgosia, z którą ostatnio miałam sporadyczny kontakt, założyła konto na fejsie, o czym zostałam natychmiast powiadomiona przez wszelkie możliwe automaty, więc szybciutko się z nią umówiłam na piwo. Miałyśmy nauczkę umawiania się w stylu "to się zdzwonimy", bo zazwyczaj to zdzwanianie trwało parę lat, zatem nie ma zmiłuj, spotykamy się po południu i już. Podczas bardzo miłego spotkania przerzucałyśmy się opowieściami o sobie i o wspólnych znajomych, nadrabiając szybko zaległości. Przy okazji doszłyśmy do wniosku, że z dawnych czasów brakuje nam chodzenia na koncerty, żadna z nas od dawna nie zaliczyła żadnego, głównie dlatego, że nie mamy z kim, bo nasi faceci "nie i już". Ale skoro jest nas dwie, to już mamy z kim. Więc gdy dowiedziałam się, że Mela Koteluk będzie koncertować w Toruniu, podesłałam Gosi parę kawałków do posłuchania. Stwierdziła, że chętnie pójdzie.

Bilety miałam kupić już na tydzień przed koncertem, ale się nie wyrobiłam - na drodze rozkraczyła się zmywarka i inne zawalidrogi. Mąż się zgodził kupić podczas jednej ze swoich rundek rowerowych. Złapał go deszcz, a bilety miał w kieszeni kurtki, więc kompletnie przemokły. Wiele serca włożyłam w ich osuszenie :)


Deszcz lał również gdy jechałyśmy na koncert, ale gdy wysiadałyśmy na starówce, już nie padało. Gdy dotarłyśmy do Lizarda, było już pełno ludzi. Jakoś nie przyszło nam do głowy, by zarezerwować sobie stolik, czy coś - bo mało bywałe jesteśmy. Wobec tego zakupiłyśmy piwo i przycupnęłyśmy na schodkach z boku sceny, ciesząc się, że mamy takie świetne miejsce. No niby fajne, bo blisko kapeli, ale za to całe nagłośnienie było skierowane na publikę, więc tam gdzie siedziałyśmy, słychać było dobrze perkusję, a wokal znacznie słabiej. Melę przez cały czas zasłaniał nam gitarzysta. Ale za to było dobrze widać perkusistę, co szczególnie podczas jego solówki robiło ogromne wrażenie.

Gosia i ja przycupnięte na schodkach

Koncert był magiczny. Mela, kobieta o bardzo subtelnej urodzie i niezwykle czystym głosie wprowadziła publiczność w niesamowity nastrój. Oprócz piosenek, znanych wszystkim z płyty, zaśpiewała też parę świetnie zaaranżowanych coverów. Bez bisów się nie obyło, publiczność nie dała zespołowi szybko skończyć koncertu. Ale najbardziej utkwił mi w pamięci ten solowy popis perkusisty, ach! :)

Co się zmieniło od czasów, gdy wspólnie z Gosią chodziłyśmy na koncerty, jeździłyśmy na festiwale, a nawet raz zaliczyłyśmy wakacje jako gruppies?
Pomijając to, że jesteśmy starsze i od siedzenia na schodkach trochę zdrętwiałyśmy... ale o tym sza! ;)
"Za naszych czasów" na koncertach się nie siadało, chyba że był to koncert jazzowy albo muzyki klasycznej. Może i wygodniej wsłuchiwać się w muzykę siedząc, ale inaczej przeżywa się ją kołysząc się w rytmie muzyki.
A poza tym namnożyła się jakaś okropna ilość fotografów. Nie mówię o takich z "małpkami" albo komórkami. Znaczna część publiczności wypakowała aparaty z ogromnymi obiektywami i dalejże robić zdjęcia, kręcąc się przed naszym miejscem w loży. Oczywiście z serca zazdroszczę, a swoją małpkę wyjęłam po kryjomu, cyknęłam powyższą fotkę i czym prędzej schowałam.

Cieszę się z miłych wspomnień z koncertu i już szukam kolejnego, na który się z Gosią wybierzemy :)

sobota, 6 października 2012

Znamię

Wczoraj oglądaliśmy całą rodziną "Jak wytresować smoka". Dzieci to uwielbiają, a ja, muszę przyznać, że też nawet to lubię. Cała trójka obsiada mnie wtedy dookoła, przykrywamy się wspólnie kocem i przytulamy.

W pewnej chwili, w filmie padło słowo "znamię", na co Staś zareagował:

- Ja też mam znamię! - zawołał z dumą i zaczął podwijać nogawkę, żeby je zademonstrować. - Mamo, po kim mam to znamię?
- Po Babci Marysi - odpowiedziałam, bo moja Mama miała identyczne.

Jakiś czas później, Emilka odsłania ramionko i pyta:

- Mamo, a po kim ja mam znamię?
- Yyyyy... Po szczepionce!

Chociaż, w rzeczy samej, to znamię jest u nas rodzinne ;)

piątek, 5 października 2012

Fit up


Parę dni temu zadzwoniła do mnie sąsiadka, przypominając mi, że jeszcze w czasie wakacji wyraziłam chęć chodzenia z nią na basen, a właśnie rozpoczęły się zajęcia, o których rozmawiałyśmy. Ups… skoro wyraziłam chęć, to wypada chociaż spróbować, no nie? Zwłaszcza, że basen parę minut drogi od nas (jeszcze tam nie byłam), a sąsiadka miła.
 
Doładowanie już przepełnionego grafiku to dla mnie spore wyzwanie. Wczoraj ledwo zdążyłam się ze wszystkim uporać na czas. O 19 dopiero wchodziłam pod prysznic, a było to konieczne, bo ostatnio wciąż chodzę w spodniach, więc nogi wymagały pewnej uwagi, zanim je odsłonię. W związku z tym, nie zdążyłam nawet dzieciom przygotować kolacji. Wyjątkowo zrobiły sobie same, przy okazji ucząc się samodzielności (nie ma to jak znaleźć plusy swego zaniedbania). Szybko ubrałam się, wrzuciłam co trzeba do plecaka i galopem (czy „galopem” nie jest słowem najczęściej przeze mnie używanym w ostatnim czasie?) pomknęłam wraz z sąsiadką na basen, ignorując deszcz, wichurę, ciemność i coraz bardziej panoszącą się dookoła jesień.

Na zajęcia przyszło bardzo dużo pań, ponad 30. Niestety przy basenie nie ma przebieralni, jest tylko wspólna szatnia, co jest dość okropne. Ale to był jedyny negatyw (nie twierdzę, że mały).

Średnia wieku uczestniczek była raczej wysoka. Dość stwierdzić, że ja ją zaniżałam, a to już coś znaczy. Nastawiłam się więc na relaks i odprężenie. Początek mnie nie zaskoczył, powolna rozgrzewka to właśnie to, czego się spodziewałam. Za to po chwili zaczął się niezły wycisk. Prawdą jest, że niewiele w ostatnim czasie ćwiczyłam. Praktykowałam jedynie moje ulubione formy ruchu, czyli spacer i rower, więc moja kondycja pozostawia wiele do życzenia. Musiałam się sprężyć, żeby dotrzymać tempa instruktorce. Najpierw 20 minut machania ciężarkami w podskokach, potem kolejne 20 minut intensywnego machania nogami (z makaronikiem, o ile wiecie o czym mowa ;)), dość że ledwo z tego basenu wypełzłam, czując całkiem przyjemne zmęczenie wszystkich mięśni. Ba, miałam wrażenie, że przynajmniej kilogram zostawiłam w basenie... ale tylko do momentu wyjścia z wody, gdy prawo Archimedesa przestało działać. Potem dzielnie stawiłam czoła traumatycznej szatni. Liczę na to, że się uodpornię, albo znajdę sposób na nie oglądanie i nie pokazywanie ;)

Po powrocie do domu okazało się, że dzieci grzecznie zrobiły i zjadły kolację, a nawet mąż sam sobie coś przygotował. Może więc moje wieczorne wyjścia będą miały efekty nie tylko kondycyjne.

Dziś mięśnie bolą mnie tylko trochę. Bardziej odczuwam ból łydki, stłuczonej wczoraj na rowerze. No i palce rąk bolą od wściekłego ściskania ciężarków (nie mogłam tego opanować podczas ćwiczeń).

A jeśli ktoś nie wie (ja nie wiedziałam, chociaż znam ten sprzęt), makaron do ćwiczeń w basenie wygląda tak:


środa, 3 października 2012

Życie stało się prostsze

Po pierwsze - zmywarka, jest już podłączona i pierwszy kurs ma za sobą. Ulżyło mi! Naczynia wyjęłam czyściutkie, lśniące, bez zarzutu. Mam nadzieję, że będzie w tym lepsza od swej poprzedniczki. W każdym razie jest od niej zdecydowanie cichsza.

Po drugie, postanowiłam ogarnąć chaos, który od września zapanował w naszym domu i zamówiłam MaMy Kalendarz. Dotarł dziś do nas i od razu wkręciłyśmy się z dziewczynami w planowanie najbliższych tygodni.
Fajne w tym kalendarzu jest to, że każdy członek rodziny ma miejsce na swój harmonogram (tak się składa, że kalendarz przeznaczony jest akurat dla 5-osobowej rodziny). Różnym aktywnościom odpowiadają naklejeczki, które umieszcza się w odpowiednich polach, z czym sobie świetnie radzi nawet nasza jeszcze-nie-sześciolatka. Gdy pierwszy raz zobaczyłam kalendarz, pomyślałam, że to coś dla uporządkowanych mam, które wszystko muszą mieć dopracowane na cacy, a ja taka nie jestem, nawet w przybliżeniu. Jednak ostatnio organizacja zwykłego dnia stała się dla mnie zbyt skomplikowana, by to ogarnąć. Ten rodzinny kalendarz wydał mi się kołem ratunkowym, którego mi potrzeba. Dam Wam znać za jakiś czas, jak się sprawdza. Mam nadzieję, że sama stanę się bardziej usystematyzowana, jak również, że uda mi się to zaszczepić rodzinie.

Twórczynie kalendarza mają też świetny pomysł na karty motywacyjne, które można sobie pobrać z ich strony - według mnie to rewelacja. Natomiast przygotowywanie ubrań dzieciom na cały tydzień dzięki specjalnym zawieszkom, to stopień usystematyzowania który mnie o niebo przerasta - i niech tak zostanie ;) Ale może Wam się spodoba:


Tak więc mamy dziś pamiętny dzień - nie dość, że ułatwiliśmy sobie życie zmywarką i kalendarzem, to jeszcze zaczęliśmy czytać Harry'ego Pottera, który pewnie będzie nam towarzyszył przez długie miesiące, a może i lata. Nie zdziwcie się, jeśli za jakiś czas zmugoleję.

A na jutro w kalendarzu wkleiłam sobie naklejkę przedstawiającą pływaka :)

niedziela, 30 września 2012

Rozmaitości ostatnich dni

Kurcze, że też na pomysł regularnego pisania bloga wpadłam akurat teraz, gdy mam tak mało czasu...  Początek roku szkolnego, obczajanie nowych zajęć pozalekcyjnych, oswajanie szkoły i inne aktywności, niektóre całkiem przyjemne wypełniają mi dni aż po brzeg. Mimo to staram się wywiązywać, chociaż zdarzają się obsuwy.

W piątek zaliczyliśmy trzecią już Toruńską Noc Naukowców. Świetna zabawa! Instytut Chemii UMK organizuje pokazy i zajęcia dla dzieci i młodzieży. Wszystkiego można dotknąć, spróbować zrobić samemu, wziąć udział w konkursach i zdobyć nagrody. Dzieciaki za rozwiązanie rebusu dostały świetne latareczki z podświetlanym długopisem. Emilka wypróbowała długopis, po czym stwierdziła: "Mamo, świecący długopis nie pisze na świecąco". No szkoda. Najbardziej podobało im się chyba to, jak pani podłączała elektrody do miejsc na przedramieniu, by wywołać skurcze mięśni - palce przypiętej osoby poruszały się niezależnie od woli. Staś, Danusia i Emilka kilkakrotnie stawały w kolejce, aby jeszcze raz spróbować powalczyć z prądem. Oprócz tego można było postrzelać dymem, nadmuchać bańkę szklaną, poobserwować eksperymenty chemiczne. Brawa dla osób, które przygotowują imprezę, za cierpliwość dla tłumów i entuzjazm.

Weekend był w miarę spokojny. Udało mi się nadrobić zaległości w różnych prozaicznych zajęciach domowych, bo ostatnio zmywanie zajmuje mi tak dużo czasu, że już nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Zmywarka popsuła się jakoś w lipcu i od tej pory dzielnie ją zastępuję ;) Nawet niespecjalnie buntuję się z tego powodu, bo naczynia umyte ręcznie są czyściejsze, ładniejsze i nie smakują solą. Zmywanie mnie odpręża, daje czas na myślenie o różnych sprawach, ale to przynajmniej godzina wyjęta z dnia. To już chyba lepiej przeznaczyć ją na czytanie dzieciom, no nie? W każdym razie nowa zmywarka jest już (w końcu!) zamówiona i zostanie dostarczona we środę. To dobrze, również z tego względu, że przez te miesiące zmywania moje dłonie wyraźnie się postarzały. Mam nadzieję, że teraz ten proces uda się teraz choć trochę odwrócić.

W sobotę byłam również na kolegium Musli, co zawsze wprawia mnie w dobry nastrój. Najpierw kawa u Lenkiewicza, później piwo w Tantrze, ale o 19 byłam grzecznie w domu położyć dzieci spać.

Na zakończenie niedzieli, Staś zdecydował się zaprezentować mi dzienniczek z uwagą z czwartku (i kolejną z piątku). Czytałam i oczom nie mogłam uwierzyć, że z mojego syna jest taki łobuz. Zachowywał się skandalicznie, w dodatku dyskutował z nauczycielem. To naprawdę mój Staś? Zmartwił mnie i popsuł mi nastrój tej pięknej, wrześniowej niedzieli. Kara, którą dostał, będzie trwać cały październik :( Żadnych odwiedzin kolegów, ani u kolegów. Zobaczymy, czy podziała.

I tym przygnębiającym akcentem żegnamy wrzesień.

czwartek, 27 września 2012

Lepiej z tatą?

Byłam wczoraj na seminarium w innym mieście. Gdy wyjeżdżałam, dzieci jeszcze spały. Mnie też zresztą trudno było nazwać obudzoną o tej bandyckiej godzinie.

Wróciłam późnym popołudniem. Wysiadając z pociągu zobaczyłam dzieci czekające na peronie. Mało co sprawia mi taką przyjemność, jak widok kogoś, kto czeka na mnie na dworcu. Niezmiennie robi mi się od tego ciepło na sercu :)

Dzieci puściły się pędem w moją stronę. Obległy mnie, przytulając mnie, przekrzykując się nawzajem i zaciągnęły do samochodu. W czasie drogi dokazywały, brykały, poszturchiwały się nawzajem, aż trzeba było je uspokajać. Ot, mała odmiana po całym dniu względnej ciszy.

- No tak, przez cały dzień chodziliście grzecznie jak trusie. Wystarczy, że mama wróciła i łobuzujecie. - skwitował mój mąż.


Zastanawiam się, czy powinnam się cieszyć, że moja obecność wprawia dzieci w euforię, czy martwić się, że wpływam na nie demobilizująco.

W każdym razie wydźwięk tego zdania - "Bez ciebie radzimy sobie lepiej" - jest raczej przygnębiający.

Czepiam się, ale...

poniedziałek, 24 września 2012

Przesadna punktualność

Po pracy, jak to zwykle ostatnio bywa, pognałam do szkoły po dzieci. Następnie rozdzieliliśmy się i Staś wrócił do domu, zabierając mój rower, a ja z dziewczynkami pojechałam do Galerii na pierwsze zajęcia plastyczne. Dotarłyśmy jakoś na czas.

Po chwili uporczywego dzwonienia do drzwi, w końcu otworzyła nam jakaś pani, zdziwiona naszą obecnością. Jak się okazało, poniedziałek, racja, ale nie ten, tylko następny. Hahaha.

Pocieszam się, że wyprawa autobusem w towarzystwie dziewczynek to też miła okazja. Przynajmniej w stronę Galerii, bo powrotna podróż była już mniej sympatyczna - tłok, hałas i ostre hamowanie co parę metrów. Wysiadłyśmy przystanek wcześniej, bo już nie mogłam wytrzymać i wolałam się przejść.

A teraz leżę i czuję, jak dobiera się do mnie coś paskudnego. Bolą mnie plecy, nos mam czerwony i spuchnięty, czyli witaj sezonie przeziębień! Ratuję się herbatą z malinami. Niewiele pomaga, ale przynajmniej jest smaczna.

Aaaapsik!

sobota, 22 września 2012

Paskowe kasztany

Ot, takie łamigłówki mam na co dzień:

Emilka:
- Mamo, pani kazała przynieść do szkoły takie paskowe kasztany.
- ??
- No takie kreskowe, takie jak rosną koło sklepiku.
- Ale co to są kreskowe kasztany, czy tam paskowe?
- Ojej, no nie wiesz?
- Poczekaj Emilciu, zaraz zobaczymy w internecie.

Wrzucam "kasztany" w wyszukiwarkę grafiki i pokazuję Emci, czy o to chodzi.

- Nie, mamusiu, to są zwykłe kasztany, a mamy przynieść paskowe.

Zdesperowana wpisuję w google "paskowe kasztany", potem zmieniam na "kreskowe", ale nie uzyskuję zadowalających rezultatów.

W końcu Emilka przynosi kartkę, ołówek i rysuje całkiem realistyczne żołędzie.

Po tylu latach bycia mamą powinnam być bardziej domyślna. Przecież to oczywiste, że paskowe kasztany to żołędzie!


czwartek, 20 września 2012

Ja i mój rower

Jeszcze w czasie studiów, czyli w poprzednim tysiącleciu, za pieniądze zaoszczędzone ze stypendium, kupiłam sobie rower. Aby było taniej, pojechaliśmy z kolegą pociągiem do Bydgoszczy do fabryki Romet i wróciliśmy do Torunia już nowiutkimi rowerami, ja moją cudną Gazelą. Ten ponad 40-kilometrowy kurs nieźle dał mi w kość! Później dużo jeździłam rowerem po okolicach i sprawiało mi to wielką przyjemność. Mój rower był ze mną nawet w Szwecji!

Z rowerem rozstałam się dopiero, gdy zaszłam w ciążę. Bałam się nadmiernego wysiłku, więc rower utknął w piwnicy. Przeleżał tam długie lata, niszczejąc i wraczejąc. W końcu jakiś czas temu przyszła pora, by sprawdzić, czy nadal nadaje się do jazdy. Przeszedł gruntowny remont, wymieniliśmy hamulce, ogumienie i siodełko na nowocześniejsze, i okazało się, że moja gazelka nadal śmiga jak złoto. Skończyła już ponad 15 lat, ale ja nawet nie chcę słyszeć o wymianie jej na nowszy model. Bo ten nowy, chociaż pewnie lżejszy, szybszy i nowocześniejszy, czy będzie miał duszę?



Od jakiegoś czasu jeżdżę sobie rowerkiem do pracy i właściwie wszędzie, gdzie się da.Musiałam zmienić trochę swój styl ubierania się, szpilki i sukienki leżą odłogiem, nad czym ubolewam. Ale zdarza mi się też jechać do pracy w spódniczce i żakiecie. Dziś mijałam pana, który pomykał rowerem w marynarce. Popatrzyłam na niego jak na bratnią duszę :)

Rower potrafi sprawić, że nawet niezbyt przyjemna okoliczność, jak na przykład wizyta w urzędzie, staje się fajną wyprawą. Dziś śmignęłam rowerkiem po nowy dowód osobisty, jadąc trochę na oślep przez rejony Torunia bliżej mi nieznane. Dwa razy musiałam pytać o drogę - aż wstyd, że tak słabo znam topografię mojego miasta. Gdy wracałam do domu, na rogu ulicy jakiś chłopak wręczył mi najsmaczniejszy wafelek na świecie, czyli Teatralny mówiąc, że to w nagrodę za to, że jadę rowerem. Okazało się, że Toruńskie Stowarzyszenie Rowerowe obdarowuje dziś wszystkich rowerzystów :) To było przemiłe, chociaż nie jem słodyczy, a wafelkiem obdzieliłam swoje dzieciaki.

Rower daje mi swobodę. Nie muszę czekać na męża, by mnie gdzieś zawiózł, ani korzystać z komunikacji miejskiej. W zasadzie nie mam nic przeciwko MPK, nie lubię tylko czekać na przystankach, no i latem w autobusach bywa naprawdę nieprzyjemnie. Trochę mnie smuci zbliżająca się jesień. Już kombinuję jak się zabezpieczyć przed deszczem i jeździć jak najdłużej, z satysfakcją mijając samochody sunące w korkach.

Nie mogę się doczekać, aż Emcia opanuje jazdę rowerem na tyle, byśmy mogli jeździć sobie na rodzinne wypady. Teraz jest niestety za duża na fotelik, a sama jeździ za słabo. Za to w przyszłym roku pewnie już będziemy śmigać :)

Pamiętajcie, że 22 września to dzień bez samochodu!

środa, 19 września 2012

Nie miała baba kłopotu...

...czyli dalszy ciąg maratonu wywiadówkowego.

Znów galop z pracy do szkoły, by odebrać dzieci, potem z nimi do domu i znowu do szkoły, tym razem na zebranie w klasie IV Stasia.

Zebranie przebiegało spokojnie, żeby nie powiedzieć - nudno, do momentu wyboru trójki klasowej. Nie sądziłam, by akurat w tej klasie był problem z chętnymi do trójki. W poprzednich latach rodzice byli bardzo aktywni, a trójka klasowa kompetentna i zaangażowana. Byłam przeświadczona, że te same osoby będą dalej działały. Jednak gdy pani zapytała, kogo wybieramy na przewodniczącego, nastała niezręczna cisza. Nauczycielka próbowała jakoś zmotywować, zachęcić kogoś do zgłoszenia się na ochotnika, ale bezskutecznie. Byłam zażenowana i rozważałam zgłoszenie swej kandydatury, żeby zakończyć tę sytuację, ale uznałam, że nie chcę wypaść blado na tle poprzedniej trójki. Nie mam ani tyle czasu, ani zacięcia. Nie mogę też zaproponować żadnej pomocy czy rozrywki ze strony firmy, w której pracuję. Wobec tego zmilczałam, chociaż sytuacja była naprawdę nieprzyjemna, nie chciałabym być na miejscu Stasia wychowawczyni. W końcu pani, nie mając innego wyjścia, postanowiła wyczytać kogoś z listy uczniów.

- A więc może przewodniczącą zostanie rodzic Stasia?

W takiej sytuacji nie mogłam się nie zgodzić :)

Powiedziałam że chętnie będę służyła pomocą, stawię się na wszelkie zebrania, ale na nadmiar mojej inwencji i wolnego czasu nie można liczyć. Nauczycielka i tak wydawała się zadowolona, że ma jeden problem z głowy. Dalsze wybory szły również jak po grudzie, ale jakoś na drodze publicznej łapanki wybrano resztę trójki.

Zazdroszczę tym rodzicom, którzy wiedzą, jak się odnaleźć w takiej sytuacji, potrafią naprawdę zrobić coś dla klasy, coś zorganizować, wymyślić. Ja mam tylko dobre chęci i pełno obaw, że klasa Stasia będzie miała kiepską przewodniczącą trójki. W każdym razie będę myśleć. Wszak teraz dzięki Musli mam większą świadomość tego, co się w Toruniu dzieje, a jeśli będzie to coś ciekawego dla dzieci, to z pewnością to wykorzystam. I w ogóle :) A Staś już jest ze mnie okropnie dumny, tym większa moja motywacja.

wtorek, 18 września 2012

Zebranie rodziców

W rozmowie z kolegami i koleżankami z pracy doszliśmy do wniosku, że jako dorośli tak samo nie lubimy wywiadówek, ja wtedy, gdy byliśmy dziećmi. Jakoś nie mogę tego zwalczyć u siebie, chociaż trudno wyjaśnić racjonalnie, z czego to wynika.

Dziś odebrałam dziewczynki o 16 (Staś wyszedł wcześniej, bo dziś miał pierwsze zajęcia z robotyki), pognałyśmy do domu, ogarnęłam się nieco i galopem wróciłam do szkoły na zebranie w zerówce o 16.30. Danusia zaopiekowała się siostrą, zjadły dziś na obiad płatki z mlekiem ;/

W zerówkowej sali czekały na nas kawa i ciastka i miła atmosfera, ja jednak liczyłam na szybkie przeprowadzenie zebrania, gdyż miałam nadzieję zdążyć przynajmniej na część spotkania w klasie Danusi o 17. Jednak zebranie zerówkowe przeciągnęło się prawie do 19... Wszyscy rodzice byli już bardzo zmęczeni, większość z nich przyszła bezpośrednio z pracy. To chyba był najbardziej uciążliwy maraton, jaki pamiętam. No i przykro mi, że nie poszłam na zebranie drugiej córki.

Potem jeszcze zakupy i do domu.

Dzieci powitały mnie w progu, zmiętą, głodną i wnerwioną, zaprowadziły mnie za ręce do kuchni, a tam czekała przygotowana przez nie kolacja... Kanapka z serem, druga z pasztetem. Bez masła, bo nie udało im się go znaleźć w lodówce. Bardzo żałuję, że lepiej nie okazałam im swojej wdzięczności. Ich gest, to, że domyśliły się, że wrócę zmęczona i głodna, wzruszył mnie niezmiernie. Ale i tak nie mogłam się powstrzymać, by nie strofować ich za bałagan, niedokończone zadania domowe i inne drobiazgi.

Trochę później, gdy już ochłonęłam, przytuliłam całą trójkę do siebie i podziękowałam im za ten gest serca. Kochane są te moje dzieciaki, jak nie wiem co.

poniedziałek, 17 września 2012

Nici z gitary

Zadzwoniłam do "pana od gitary", aby dowiedzieć się, kiedy są zajęcia, na jakich zasadach i tak dalej, ale trafiłam na moment, gdy prowadził lekcję. Grzecznie oddzwonił po 15 minutach.

Pytam go, kiedy są zajęcia, w jakich grupach i tak dalej.
Dowiedziałam się, że pan prowadzi zajęcia zarówno w Domu Harcerza, jak i we własnym domu (czyli w "domu gitarzysty" ;)), praktycznie we wszystkie dni tygodnia. Dziecko ma mieć własną gitarę. Ucieszyłam się, bo już ma. Natomiast przestałam się cieszyć usłyszawszy, że koszt jednej godziny zajęć, zarówno w Domu Harcerza, jak i prywatnym, to 40 zł. A ja głupia myślałam, że zajęcia z gitary będą kosztowały grosze, a może nawet będą darmowe, wszak Dom Harcerza jest dofinansowywany.

Szkoda. Danusia nawet nie ma żalu, rozumie, że to za drogo, ale mi jest i tak przykro.

W takim razie spróbujemy zapisać ją na judo, bo o tym również marzy. Przynajmniej unikniemy rzępolenia ;)



niedziela, 16 września 2012

Wizyta w teatrze

Dziś zaliczyliśmy kolejne drzwi otwarte, tym razem w Teatrze im. Horzycy.

W związku ze zbliżającą się premierą spektaklu dla dzieci pt. "Pippi", zorganizowano imprezę dla dzieci. Niestety premiera została odłożona na czas nieokreślony, gdyż poniewczasie przypomniano sobie o prawach autorskich... No cóż, mam nadzieję, że ten problem da się rozwiązać, gdyż spektakl zapowiada się zachęcająco.

Ja też nawaliłam, bo zapomniałam aparatu, a tak się cieszyłam na fajne zdjęcia. Pstryknęłam coś tam swoją marną komórką, ale efekt bardzo mizerny. Wrrrrr...





sobota, 15 września 2012

Dziedziczna miłość do gitary

Dziś miały miejsce Drzwi Otwarte w Domu Harcerza w Toruniu, czyli w miejscu, gdzie organizowane są różne pozaszkolne zajęcia. Poszliśmy wybrać coś dla naszych dzieciaków.

Staś bez wahania zdecydował się na zajęcia z Robotyki. Niestety odbywają się w godzinach kolidujących z odwożeniem go, gdyż jeszcze w czasie mojej pracy. Mam nadzieję, że coś wykombinujemy, bo te zajęcia są wręcz stworzone dla Stasia, a on jest bardzo podekscytowany tym, że mógłby brać w nich udział. Trochę drogie, no ale.


Emilci w tym roku chyba nie zapiszemy na żadne zajęcia, bo technicznie i tak ciężko będzie zorganizować zawożenie dzieci do miasta. Gdyby jeszcze można zapisać dwójkę na to samo, to może jakiś byśmy dali radę, ale jest niewielki wybór zajęć dla 6-latków, a nie chcę ograniczać Danusi tylko do tańców. Dziewczynki i tak będą chodzić na "Zatańcz z klasą". Ponadto już wcześniej zapisałam Stasia i Danusię na zajęcia plastyczne w Galerii, które na razie nie wiem w jakich dniach będą się odbywać. W przyszłym roku mam nadzieję, że Staś i Danusia będą już jeździć wszędzie sami, więc Emilce też coś w Domu Harcerza zorganizujemy.

A Danusia, jak tylko usłyszała, że są lekcje gry na gitarze, o niczym innym nie chciała już słyszeć. Nie wiem, skąd u niej ta miłość do gitary, ale nie mam nic przeciwko. Oby to nie był słomiany ogień.

Poszliśmy za ciosem i zorganizowaliśmy jej gitarę, co sprawiło, że jest najszczęśliwszym dzieckiem na świecie :) Podziękowania dla Agnieszki!!!

Danusia, gotowa do snu, nie chce się rozstać z gitarą
A jak widać na poniższych zdjęciach, zamiłowanie do gry ma w genach ;)
Mama Danusi - rok 1974

Rok 1989
Rok 1990

Życzcie nam odpornych uszu i mocnych nerwów ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...