Strony

wtorek, 30 stycznia 2007

Zabawka dyscyplinująca

Danusia, jak inne dzieci w jej wieku, czasem bywa nieposłuszna. Skacze po łóżku, na którym karmię Emilkę, wchodzi mi na głowę, ucieka mi, gdy próbuję ją ubrać, miewa swoje humorki. Nie skutkują wtedy napominania, stanowczy głos, prośby czy groźby. Ale jest coś, co skutkuje natychmiastowo.

Otóż znalazłam hasło do Danusi.

Hasło brzmi "KALENDA".

Wystarczy je wypowiedzieć, by Danusi zniknęły różki i wyrosły anielskie skrzydełka. Dziewczynka natychmiast przerywa brojenie, rozgląda się trwożliwie dookoła i przez jakiś czas jest najgrzeczniejszym dzieckiem pod słońcem.

Tajemnicze słowo "KALENDA" to imię, jakie Danusia nadała pewnemu misiowi. Miś jest bardzo niewinnym pluszakiem o sympatycznej mordce. Gdy ściśnie się jego łapkę, śpiewa piosenkę w stylu country, zaczynającą się od słów "C'mon little girl", co dla Danusi widać brzmi jak kalenda. Danusia tak bardzo nie cierpi tej piosenki, albo się jej boi, że zrobi wszystko, byle jej nie włączać.

Miś Kalenda jest bardzo pożytecznym dla mnie stworzeniem, chociaż głupio mi, że budzi u Danusi większy respekt, niż ja. Może powinnam nauczyć się tej piosenki? :->

 

A oto groźny Miś Kalenda.

czwartek, 25 stycznia 2007

Niezależnie od płci i wieku...

Wczoraj na spacerze Danusia zauważyła młodziutką dziewczynę z nogą w gipsie, podpierającą się kulą.

- Mamo patrz, babcia idzie!

Jednocześnie zauważyła starszego pana, również o kuli.

- Jeszcze jeden babcia! Pan babcia!

Na dworze ma być ślisko, a więc uważajcie, bo przy takiej pogodzie każdy może zostać babcią :)

niedziela, 21 stycznia 2007

Niech będzie, że ja też

Pod poprzednim postem pojawiły się liczne zapytania o moje "przestępstwa" z dzieciństwa, co skłoniło mnie do wysilenia pamięci i przypomnienia sobie najwcześniejszych lat życia. Początkowo byłam pewna, że nic sobie nie przypomnę, bo było ze mnie wyjątkowo spokojne i grzeczne dziecko. Jednak po dwóch dniach rozmyślań, coś mi jednak przyszło do głowy.

Miałam wtedy około 5 lat. Jedna z naszych kur znosiła jajka gdzie popadło, byle nie w kurniku, moszcząc sobie gniazdka pośród krzewów porzeczki. Pewnego dnia znalazłam jedno takie gniazdo pełne jaj. Uradowana, zagarnąwszy spódniczkę, pozbierałam do niej wszystkie jaja. Cieszyłam się, że mama pochwali mnie za to znalezisko. Jednak pech chciał, że potknęłam się i przewróciłam, produkując tym samym jajecznicę. Rozejrzawszy się, czy nikt nic nie widział, zakopałam skorupki, a sukienkę wrzuciłam do rzeczy przygotowanych do prania. Pamiętam, jak później mama robiąc pranie skrzywiła się, że ta sukienka jest aż sztywna od brudu.

Mama dowie się tego dopiero czytając tego posta, a więc nie zdziwi mnie, gdy przy okazji dostanę zaległe lanie :)

Poza tym - parę razy wpadłam do pobliskiego cieku zwanego Rowem Hermana, ale to była norma wśród dzieci z okolicy. No i jeszcze próbowałam raz rozpalić w kociołku na strychu ognisko, czemu zapobiegł mój brat. Tego też rodzice dowiadują się dopiero z bloga.

A więc zasługuję na miano łobuziaka, czy nie?

środa, 17 stycznia 2007

Łobuziaki dwa

Obydwa łobuziaki, o których piszę, to dziewczynki w wieku do lat 5.

Pierwsza z nich rozbiła zegarek, najcenniejszy przedmiot należący do jej taty, za pomocą ciężkiego młotka.

Druga odwinęła trzy rolki papieru toaletowego, żeby wyjąć ze środka te papierowe rurki, bo były jej niezbędne.

Pierwsza weszła na ukośny dach stodoły w pościgu za ptakami. Na widok rodziców zjechała z dachu na brzuchu. Na szczęście nie potłukła się zbytnio, bo spadła na kupę śmieci.

Druga wypakowała wszystkie buty z szafki do kartona, przy okazji wyjmując sznurowadła.

Pierwsza szalejąc wraz z rodzeństwem po wozie (takim do zwożenia plonów z pola) przebiła sobie brzuch jakimś drutem tak, że do tej pory ma bliznę jak po operacji.

Druga wsypała soli do kakao, po czym wylała je sobie na głowę, resztką oblewając brata.

Wyczyny pierwszego łobuziaka są może bardziej "imponujące", ale tylko dlatego, że drugi nie ma takich możliwości, będąc wciąż na oku mamy.

Teraz pora przedstawić te dwie dziewczyny.
Otóż pierwsza z nich to moja Mama.
Druga, to moja Córka.

 

Przynajmniej wiem po kim Danuśka odziedziczyła te geny ;)

środa, 10 stycznia 2007

Zadzieżgnięcie

Sobota wieczór. Starsze Ladorusie właśnie skończyły kąpiel, a mąż wybrał się jeszcze na spóźnione zakupy. Ja rozbieram Emilkę, szykując ją do kąpieli. Nagle mój wzrok przykuło coś czerwonego na jej prawej stópce. Przyglądam się bliżej... zapalam wszystkie światła i patrzę, co się dzieje z jej środkowym paluszkiem? Jest cały czerwony i spuchnięty, prawie dwa razy grubszy niż pozostałe, a w połowie jakby przecięty nitką. W panice biegnę do łazienki po nożyczki, chcąc przeciąć tą niewidzialną nitkę, ale po chwili ręce mi opadają, bo to nierealne, zbyt głęboko jest wbita w fałdki skóry. Łapię telefon, dzwonię do Jarka, żeby natychmiast wracał do domu, bo musimy jechać na pogotowie. Dzwonię też do szwagierki z prośbą o przypilnowanie dzieci, dopóki nie wrócimy. Zanim Jarek i jego siostra dotarli, miotałam się po domu, nie wiedząc za co się zabrać. W końcu zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy. Oczywiście nie wzięłam ani książeczki zdrowia Emilki, ani pampersów na zmianę, ani pieluchy tetrowej...

Dojechaliśmy na pogotowie. Musieliśmy kilkadziesiąt minut czekać na pediatrę, która była na wizycie domowej. Gdy się w końcu zjawiła, obejrzała paluszek i wysłała nas do chirurga. A chirurg, ku mojemu przerażeniu, nas w tym szpitalu zatrzymał. Fachowo nazwał ten przypadek zadzieżgnięciem III palca prawej stopy. Podobno takie przypadki zdażają się dość często i zależnie od tego, jak szybko zostają wykryte, czasem wystarczy tylko odwinąć nitkę czy włos, a czasem konieczna jest operacja pod narkozą. W skrajnych przypadkach grozi nawet amputacja. To przerażające, co może zdziałać zwykły włos.

Tak znalazłyśmy się w szpitalu, bez zapasowych ubranek, pampersów, kosmetyków, piżamy i kapci. W naprędce przygotowałam listę niezbędnych rzeczy, po czym Jarek pojechał je spakować. Jest to dość stresujące, być pakowaną przez męża w takiej sytuacji, ale muszę przyznać, że Jarek spisał się całkiem nieźle. W tym czasie Emilce nałożono maść znieczulającą na paluszki, a godzinę później usunięto przyczynę tego całego zamieszania. Maść najwyraźniej dość kiepsko znieczula, gdyż malutka strasznie przy tym płakała. Potem czekało ją jeszcze założenie wenflonu, kolejna męczarnia. Ze wzruszeniem patrzyłam, jak w przerwach pomiędzy zabiegami, Emilka próbuje się uśmiechać do swoich dręczycieli. Była bardzo dzielna, a ja też starałam się być.

Po tych męczarniach Emilka spokojnie przespała całą noc. Na szczęście jako matce karmiącej przysługiwało mi łóżko, a nie tylko krzesełko przy łóżeczku Emilki.
Miałyśmy całkiem niezłe warunki - separatkę z łazienką. Jednak rano czekało mnie dość przykre zaskoczenie, gdy pani roznosząca śniadanie, ominęła nasz pokój. Okazało się, że mi nie przysługują posiłki. Nawet herbaty nie miałam gdzie sobie zaparzyć. Co prawda piętro niżej był dobrze zaopatrzony bar, ale przecież nie mogłam zostawić Emilki by zjeść tam obiad, czy choćby napić się czegoś ciepłego. Odżywiałam się więc bułkami (jeśli były), drożdżówkami i wafelkami teatralnymi, co mi się bardzo szybko sprzykrzyło, zwłaszcza, że nie można było tego popić czymś ciepłym. Przez te parę dni pobytu w szpitalu przyszło mi docenić prostą przyjemność, jaką jest wypicie kubka herbaty. W tej chwili to celebruję :)

Czuję się w pewnym stopniu winna tego, że Emilka tak się wycierpiała, chociaż nie wiem, jak mogłabym temu zapobiec. Może gdybym szybciej zauważyła, że coś się dzieje z paluszkiem, można by łatwiej temu zaradzić. Ale do niedawna nie miałam pojęcia, że coś takiego może zagrażać paluszkom dziecka.

W piątek mamy się zgłosić na kontrolę (tak właściwie, to wypuszczono nas tylko na przepustkę). Mam nadzieję, że to będzie tylko formalność. Myślę, że teraz paluszki Emilki będą przeze mnie dokładnie oglądane przy każdej okazji, jak i cała reszta jej ciałka. Wszędzie może się czaić kolejna pułapka. Oby ich już więcej nie było...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...