Strony

wtorek, 28 lutego 2006

Sposób na szefa

Gdy wczoraj rano wyruszyliśmy w codzienną trasę przeszkole- żłobek- praca okazało się, że akumulator zdechł. Wobec tego ja pobiegłam na autobus, a Jarek spacerkiem dostarczył dzieci w odpowiednie miejsca.

Po pracy poszłam po Stasia i podczas ubierania tak sobie rozmawiamy:

- Wiesz, mamo, jak pobiegłaś do autobusu, to ja płakałem.

- Przepraszam cię, Stasiu. Musiałam się śpieszyć do pracy. Gdybym się spóźniła, to mój szef by powiedział: "Co za spóźnienie, Kowalski?" - rzuciłam cytatem z ulubionej reklamy Stasia.

- A ty na to: "Nie jestem Kowalski tylko Ladolucka i tsy, jedenaście, osiemnaście, teraz to mi to lotto!"

Szkoda jedynie, że po takim tekście, zamiast leżeć na plaży tropikalnej, jak rzeczony Kowalski, mogłabym jedynie wąchać przysłowiową zieloną trawkę...

poniedziałek, 27 lutego 2006

Z niewielkim poślizgiem...

Parę dni temu, czytając post z dnia urodzin Stasia, mój mąż powiedział:

- Ciekawe, o czym napiszesz w dniu moich urodzin. I jaki masz dla mnie prezent.

No to miałam zagwozdkę. Opisałam już jak się poznaliśmy i jak wzięliśmy ślub. Więc napiszę tylko:

Kochanie, zanim Cię poznałam, moje życie było ciemną doliną. Dzień naszego ślubu był jednym z najpiękniejszych dni w moim życiu.
Życzę Ci, żebyś był z nami szczęśliwy.



***

Stała się rzecz straszna i niewybaczalna: przegapiłam urodziny mojego męża. Jakiś chochlik kazał mi myśleć, że 25 lutego będzie w poniedziałek.
Jarek był trochę zdziwiony, gdy dziś rano złożyłam mu życzenia, dwa dni po czasie. I nie obraził się wcale, za co mu chwała. Ze mną nie poszłoby tak łatwo...
Na szczęście prezent dostał już w piątek, bo nie mogłam się doczekać jego widoku w nowej koszuli. Myślałam, że muszę czekać do poniedziałku, stąd moja niecierpliwość.
Wyobraźcie sobie, że dziś o świcie zagnałam Stasia do malowania laurki dla taty! Nie popisałam się tym razem... Więc chociaż ten post niech będzie dla niego.

serce

niedziela, 26 lutego 2006

UFFF!

Właśnie skończyłam zmywać po imprezie urodzinowej moich chłopaków. Liczba gości stopniała do połowy z przewidywanych 20 osób z powodu sezonu na złamania kończyn oraz z innych względów. Jakoś mnie to nie pohamowało w przygotowaniu jadła na osób, tak na oko 30, sądząc z tego, co zostało po imprezie.

Gościna była udana, aczkolwiek były momenty grozy, jak choćby ten, w którym usłyszałam, że gdyby jedną z goszczących u mnie osób fryzjerka tak ostrzygła, jak mnie, to by się ta osoba zapłakała. Bo ja byłam u fryzjera, czym się Wam nie pochwaliłam, coby nie było, że monotematyczna jestem, jak nie o sprzątaniu, to o fryzurach. Tak więc nie załamuję rąk z powodu stanu moich włosów, tylko spokojnie czekam, aż odrosną. I wcale nie płaczę, chociaż najwidoczniej powinnam.

Rosół się udał, to najważniejsze. Makaron się nie posklejał, jak to mi się zdarzało. Udały się też żeberka, grilowane skrzydełka w zalewie jogurtowej, nadziewane pieczarki i papryka, karczek pieczony. Sałatki też były pyszne (dzięki za przepisy i inspiracje!) i ciasta. Chociaż patrząc po ilości pozostawionego jadła, to może to jedzenie wcale nie było takie dobre, jak mi się wydaje. Tak więc na jutro zapraszamy na poprawiny. Jest kolorowy sernik i sezamowiec i pączki i kawałek tortu, który przywiozła chrzestna Stasia. I dużo mięsiwa.

piątek, 24 lutego 2006

Szczerość do bólu

Cztery lata to taki wiek, w którym dziecko już świetnie potrafi mówić, ale ma jeszcze niewielkie pojęcie na temat zasad rządzących w świecie dorosłych. Nie wie, że jego zachowanie może sprawić komuś przykrość, a mamę przyprawić o rumieniec wstydu.

Pisałam niedawno o tym, jak Staś zapraszał serdecznie dziadków na urodziny, pod warunkiem, że przywiozą mu fajne prezenty. Ale, jak słusznie zauważyliście, dziadkowie wybaczą wszystko.

Na kolejną wpadkę jednak nie trzeba było długo czekać. Ciocia Bożenka przywiozła Stasiowi całą reklamówkę pełną różnych smakołyków. Staś zajrzał do torby i zawiedziony stwierdził:

- Ale ja nie to chciałem dostać!

Obrócił się na pięcie i wyszedł, zostawiając ciocię z niewyraźną miną i zażenowaną mamę.

W dniu urodzin Stasia wyraźnie znudziło przyjmowanie hołdów. Najpierw zadzwoniła jedna ciocia, żeby mu złożyć życzenia. Potem druga ciocia i wujek. A gdy zadzwoniła moja siostra, czyli ciocia Sabinia, Staś nie wytrzymał i odmówił wysłuchania życzeń. Cioci zrobiło się przykro i mi też... (Ale Sabinko, to nie zmienia faktu, że jesteś Stasia ukochaną Ciocią, w końcu nagrał Ci swoje wyznanie miłości na sekretarkę, czyż nie?)

Możliwe, że te wszystkie wpadki brzmią zabawnie, a za parę lat będą wywoływać wybuchy wesołości. Ale teraz, gdy widzę, że ktoś starał się zrobić coś miłego, a usłyszał, że brak jest popytu na to, co ofiaruje, do śmiechu jest mi bardzo daleko.

czwartek, 23 lutego 2006

Nie zdążyłam...

Jestem na urlopie. Telefon z pracy... Zginął mój współpracownik, kolega z innego oddziału. Wjechał samochodem pod tira. Słabo go znałam. W tym oddziale pracowało dwóch chłopaków, obaj o imionach na M. Szczerze mówiac nie potrafiłam ich rozróżnić, a nawet nie próbowałam. Często drażniła mnie ich niekompetencja. Często podśmiewywałam się z nich z koleżankami. Czy miałam do tego podstawy, czy poprostu ot tak sobie ich lekceważyłam? Teraz jeden z nich zginął... A ja nawet nie wiem, czy to ten, z którym rozmawiałam niedawno, czy może ten drugi? Wstydzę się teraz mojego lekceważenia, niedbałości, braku zainteresowania. Zginął człowiek. Data, która jest dla mnie radosnym dniem urodzin mojego synka, dla innej matki jest tragiczna. A ja swojej niedbałości już nigdy nie nadrobię...
Mariuszu, wybacz mi...

środa, 22 lutego 2006

22.02.2002, 21.35

Wyznaczony przez lekarza termin porodu minął w walentynki, więc każdego dnia rano zastanawiałam się, czy to dziś? I podobnie jak wiele mam miałam wrażenie, że dziecko nie ma zamiaru opuścić swojego brzuszkowego mieszkania, bo mu tam za dobrze. Ale w nocy z 21 na 22 lutego w końcu obudziły mnie lekkie skurcze.  Nie zasnęłam już, patrząc na zegarek i sprawdzając, czy są regularne. Były regularne, równo co 11 minut, ale bardzo słabe. Leżałam tak z oczami wlepionymi w tarczę zegara, aż w końcu o 6 rano wstałam, wykąpałam się i obudziłam męża mówiąc, że chyba się zaczęło. On chyba też myślał, że do końca życia będę mieć dziecko w brzuchu, bo moje słowa potraktował jako żart, mający go skłonić do szybszego opuszczenia łóżka. Ale w końcu oprzytomniał i uwierzył. Skurcze nadal były słabe, więc nie śpieszyło się nam. Pojechaliśmy do Jarka do pracy, wpuścić pracowników, a dopiero później do szpitala, zająć się rodzeniem.

Po zbadaniu mnie okazało się, że sączą mi się wody płodowe, więc pomimo że skurcze są lekkie, to już pora by urodzić maleństwo. Poleżałam parę godzin na sali przedporodowej, a około 13 przewieziono mnie na porodówkę i podłączono pod kroplówkę z oksytocyną dla wzmocnienia skurczy. Nie bardzo to pomogło. Zwiększano mi stężenie oksytocyny bez większych rezultatów. Tyle, że skurcze stały się trochę bardziej bolesne.

Mój mąż przez pewien czas był ze mną. Nie zdecydowaliśmy się na poród rodzinny, ale dopóki byłam sama na porodówce, położne pozwalały mu być ze mną. Dopiero gdy przywieziono kolejną "prawie mamę", musiał opuścić salę. Szwendał się po szpitalu do 18, dopóki był otwarty bar, a później nie mając gdzie się podziać, za moim przyzwoleniem wrócił do domu. Dzwonił co jakiś czas. Ja, otumaniona głupim jasiem, zatraciłam poczucie czasu i rzeczywistości. Kobiety rodzące obok strasznie krzyczały. Ja nie z tych, co krzyczą, więc leżałam cichutko pojękując. Usłyszałam radę położnej, skierowanej do kobiety obok, że gdy boli, to trzeba przeć, wtedy ból jest mniejszy. Więc zastosowałam się do tej rady. Co jakiś czas przechodziła położna, kładąc mi dłoń na brzuchu i odchodziła, stwierdzając nadal słabe skurcze. Ale okazało się, że moje "samowolne parcie" wywarło jednak jakiś skutek, gdyż w pewnym momencie nade mną rozbłysły światła i zaroiło się od pielęgniarek i lekarzy. O mało co urodziłabym Stasia bez niczyjej pomocy.

Jeszcze trzy skurcze i... już! Po chwili położono mi mojego Stasiaczka na brzuchu. Miał bardzo ciemną karnację, ale niebieskie oczka. Był śliczny i strasznie głośno płakał. Płakał przez następne dwie godziny, z małymi przerwami na jedzenie. Płakał tak głośno, że aż pielęgniarki z innego oddziału zadzwoniły, żeby ktoś sprawdził, czy gdzieś jakieś dziecko nie leży bez opieki, jakiś podrzutek czy coś. Ale wypłakał się wtedy na zapas i przez kolejne 1,5 roku był najgrzeczniejszym i najspokojniejszym dzieckiem pod słońcem. Potem mu przeszło.

Wróćmy jeszcze na chwilę do szpitala. Po długiej przerwie doczekałam się telefonu od mojego męża (nie miałam komórki, więc nie mogłam sama do niego zadzwonić). Był zaskoczony, że to już. Przecież w poprzedniej rozmowie mówiłam, że nie wiadomo jak długo to potrwa, więc spokojnie zajął się oglądaniem meczu hokejowego. Zadzwonił dopiero po meczu :).

Niedawno usłyszałam, jak mój mąż mówi do Stasia:

- Stasiu, patrz szybko! Ten mecz leciał w telewizji, jak mama Cię rodziła!

Po konsultacji z mężem precyzuję: był to niezapomniany mecz Rosja - USA, półfinał olimpijski w Salt Lake City. Wynik: 3:2 dla USA. Mam nadzieję, że czegoś nie pokręciłam, bo to jak na razie najważniejszy mecz hokeja w życiu Stasia.


Szczęśliwego życia, mój Skarbie!
rozarozaroza

wtorek, 21 lutego 2006

Wiosenne (nie)porządki

Nie myję okien,
bo kocham ptaki
i nie chcę, żeby któryś z nich nie zranił się
próbując przelecieć przez czystą szybę.

Nie pastuję podłóg,
bo boję się,
że ktoś z gości poślizgnie się i upadnie
i będzie z mojego powodu cierpiał
(a może nawet pozwie mnie do sądu).

Nie mam nic przeciwko kotom z kurzu.
Są świetnymi kompanami.
Nadałam każdemu z nich imię,
a one zgadzają się z każdym moim słowem.

Nie niszczę pajęczyn,
bo chcę, aby każda istota
mogła mieć swój własny dom.

Nie robię wiosennych porządków,
bo lubię wszystkie pory roku
i nie chcę, aby pozostałe były zazdrosne.

Nie wyrywam chwastów w ogródku,
bo chcę, aby mój ogród wyglądał
zgodnie z Bożym zamysłem -
On jest najlepszym architektem!

Nie odkładam rzeczy na swoje miejsce,
bo mój mąż wtedy
nie byłby w stanie nic znaleźć.

Nie podaję gościom wykwintnych posiłków,
bo nie chcę, aby się stresowali,
chcąc mi się odpowiednio zrewanżować.

Staram się niczym zbytnio nie stresować,
gdyż osoby nerwowe wcześnie umierają
a ja chcę być kiedyś
siwiuteńką i pomarszczoną staruszką...

Nie jestem autorką tego tekstu. Znalazłam go w sieci i przetłumaczyłam.

77 stare komentarze

poniedziałek, 20 lutego 2006

Fryzjer na sumieniu

Sobota. Tata i Staś wychodzą do pobliskiego saloniku fryzjerskiego, niewielkiego i trochę obskórnego, aby przystrzyc włosy na standardowe 3 milimetry. Po krótkim czasie wracają w niezmienionych fryzurach.

- Wyobraź sobie, że zlikwidowali interes! Bez ostrzeżenia, wzięli i zamknęli. Nawet nie zdążyłem im oddać za poprzednie strzyżenie.

- No to już wiesz, czemu zamknęli. Zbankrutowali przez ciebie...



sobota, 18 lutego 2006

Dla zainteresowanych cyckami...

Ewentualnych zbereźników informuję, że chodzi o ciasto - Cycki Murzynki, o którym wspomniałam w poprzednim poście.

A więc o to przepis, o który prosicie:

CYCKI MURZYNKI

Ciasto:6 białek
1 szkl. cukru
1 szkl. wiórków kokosowych
1 szkl. maku

Ubić białka z cukrem na sztywno. Następnie delikatnie wmieszać po trochu mak i wiórki. Wyłożyć na małą blaszkę, najlepiej na papier do pieczenia. Piec ok. 30 min. w temp. 200 stopni.

Krem:

Zagotować półtorej szkl. mleka. W połowie szkl. mleka rozmieszać 2 łyżki mąki ziemniaczanej i 2 łyżki mąki pszennej, wlać do wrzącego mleka i zagotować na małym gazie, do zgęstnienia (czyli jednym słowem zrobić budyń). Przestudzić.

Utrzeć 1 kostkę masła + 1 szkl. cukru + 1 cukier wanilinowy. Następnie po 1 łyżce dodać do tego przestudzony budyń, wciąż ucierając. Wyjdzie z tego puszysty, pyszny krem. Wyłożyć go na ciasto i płasko rozsmarować.

Biszkopty maczać w wódce i kłaść na kremie. Jeden biszkopt mi się przy tym maczaniu pokruszył, więc odruchowo go włożyłam do ust, zapominając, że ma w tej chwili około 40 % alkoholu. Trochę mną zatrzęsło, ale przynajmniej odechciało mi się spać.

Na każdym biszkopcie kłaść rodzynkę, która ma imitować sutek ;).
Ja nie znalazłam w domu rodzynek, więc zdesperowana zabawiłam się w Kopciuszka i powybierałam je z musli...

Przygotowujemy polewę czekoladową:

1/3 kostki margaryny (ja używam Kasi)
4 łyżki cukru
1 łyżka kakao
1 łyżka wody

Wszystko zagotować mieszając i gotować na małym ogniu do lekkiego zgęstnienia. Stygnąc polewa gęstnieje, więc trzeba wybrać odpowiedni moment, kiedy jest jeszcze lejąca, ale dość gęsta. Za pomocą polewy przerabiamy cycki na murzyńskie.

Życzę wszystkim smacznego.


Wyglądają prawie jak prawdziwe, no nie? ;)

PS. Przepis pochodzi z http://www.kuchnia.com.pl, ale jest troszkę przeze mnie zmodyfikowany.

Odliczanie

Tym razem nie o odliczaniu dni do wiosny, a do Stasiowych urodzin, których oboje nie możemy się doczekać. Co dzień zamalowujemy kolejną datę w kalendarzu, aby zblizyć się do liczby 22, zaznaczonej czerwonym kółkiem, na którym Staś kazał narysować hełm rycerski. Jakby tego było mało, Staś narysował swój, drugi kalendarz, na którym niektróre cyferki trochę mu się poprzestawiały i są narysowane odwrotnie, to znaczy wyglądają jak swoje własne lustrzane odbicie. Gdy zwróciłam Stasiowi uwagę, odparł, że one pokazują kierunek wiatru. No tak.

Ja już od dawna mam dla Stasia karton prezentów, rzecz jasna wszystko to klocki LEGO. Wiem, o czym Staś marzy i powinien się z tych prezentów ucieszyć. A wiecie, jakiej silnej woli wymaga ode mnie powstrzymanie się odobdarowania Stasia tymi prezentami już teraz? Ale skoro wytrzymałam parę tygodni, to jakoś te ostatnie dni też wytrzymam.

Jutro będzie pierwsze urodzinowe przyjęcie. Staś zadzwonił do dziadków z zaproszeniem, które wyglądało następująco:

- Dziadku, przyjedź z Babcią na moje urodziny, pod warunkiem, że przywieziecie mi w prezencie rycerzy LEGO!

Wstyd. Ale mam nadzieję, że dziadkowie wybaczą ten nietakt.

A więc zmykam do kuchni, piec ulubione ciasto mojej Mamy, czyli Cycki Murzynki, a zostawiam Was ze zdjęciem z ubiegłorocznej imprezy urodzinkowej.

piątek, 17 lutego 2006

Pobudka!

Od dziecka mam szczęście do przyjemnych pobudek. Gdy chodziłam do szkoły, mama włączała cicho radio, przynosiła mi do łóżka herbatę i budziła mnie delikatnie, starając się, by poranek był dla mnie łaskawy. A zimą podgrzewała wcześniej moje ubrania na piecu, żeby było przyjemniej je zakładać. Nawet ciemne, zimowe poranki było łatwiej znieść, gdy w tak delikatny sposób byłam wprowadzania w dzień.

Dziś zazwyczaj budzi mnie bardzo irytująca melodyjka z komórki, którą staram się wyłączyć jeszcze zanim wibracje przejdą w hałaśliwe dźwięki. Ale w dni wolne od pracy pobudka jest o niebo przyjemniejsza. Zaczęło się to gdy Staś miał około roku. Gdy widział, że śpię, cmokał mnie w usta. Teraz nauczyła się tego Danusia. Po takiej pobudce aż chce się wstać. Chyba, żeby akurat była 4 nad ranem. Cóż, bywa i tak...

A jak ja budzę dzieci? Danusi nie muszę, prawie zawsze budzi się sama. Stasia budzę łaskotkami i wariacjami na temat wierszyka "Mały Stasiu cicho śpi", który wymyślam na poczekaniu. Gdy to nie skutkuje, proszę Danę, żeby obudziła braciszka. Danuśka gramoli się wtedy na niego, woła "Ciacho, Ciacho", co jest jej autorską wersją imienia "Stasio". Próbuje dostać się do jego twarzy, żeby dać mu buziaka, często stosując w tym celu rękoczyny. Nie ma szans, żeby go to nie obudziło, a co może wydać się dziwne, nie złości się, ale również obdarza siostrę buziakiem.

A tata Jarek o poranku jest zwykle w kiepskim nastroju, więc tchórzliwie podrzucam mu komórkę z wkurzającą melodyjką, niech sam z nią walczy. Nie wie, co traci.

czwartek, 16 lutego 2006

Marzenia się spełniają

Od dawna marzę o tym, aby się wyspać albo poleżeć sobie spokojnie z książką, przy kubku dobrej herbaty, albo choćby pozalegać przed telewizorem. I co? Udało się! Wczoraj znalazłam się w łóżku o godzinie 19 i spałam aż do 7 rano, odsypiając wszelkie zaległości. A dziś spędziłam godzinkę w łóżku nad książką.

Ale jak to zwykle z marzeniami bywa, spełniają się niezupełnie po naszej myśli. Nadprogramowym dodatkiem jest gorączka w wysokości 39 stopni (to wczoraj), dreszcze, łupanie w kościach i samopoczucie kijowe, delikatnie mówiąc. Teraz jest trochę lepiej, ale słabo się czuję i wzięłam dzień wolnego. Właśnie nałożyłam farbę na włosy i chyba z dalszego leżenia nici, bo mieszkanie aż się prosi, by skorzystać z chwili spokoju (dzieci w przechowalniach) i doprowadzić je do takiego stanu, gdy człowiek chodząc z jednego pokoju do drugiego wzdycha błogo i mówi "Jak tu czysto..."

Czytam książkę o mma Ramotswe, pierwszej kobiecie-detektywie w Botswanie. Książka bardzo ciepła i mądra, mogę ją każdemu polecić. Trafiłam tam na tekst, który dokładnie odzwierciedla moje dzisiejsze, nienajlepsze samopoczucie:

"My pierwsze orałyśmy ziemię, kiedy Modise (Bóg) ją stworzył", mówi stary wiersz w języku setswana. "To my przygotowałyśmy jedzenie. To my opiekujemy się mężczyznami, kiedy są małymi chłopcami, kiedy są młodzieńcami i kiedy są bliskimi śmierci starcami. Zawsze jesteśmy pod ręką. Ale jesteśmy tylko kobietami i nikt nas nie widzi".

wtorek, 14 lutego 2006

Pizza w kształcie serca

Komu potrzebne są walentynki?

Przede wszystkim skrycie zakochanym, którzy w tym dniu mogą odważniej okazać swoje uczucia.

Komu jeszcze?

Zakochanym, którzy są razem od niedawna i nie mają jeszcze swoich wspólnych dat, będących okazją do świętowania.

Czy jeszcze komuś?

Nie wiem.

Dla pozostałych jest to tylko kolejna okazja, by zrobić przyjemność czy miłą niespodziankę bliskiej osobie. Ale czy jest to okazja lepsza, niż każdy inny dzień roku?

A dla ilu ludzi ten dzień jest jednym z najprzykrzejszych? Dzień, w którym bardziej niż zwykle odczuwają swoją samotność czy nieczułość partnera?

Jako że przednówek zniechęca do zakupów, gdyż portfele jeszcze nie wróciły do siebie po szaleństwie gwiazdkowych prezentów, spece od marketingu wymyślili święto najbardziej chwytliwe z możliwych. Święto kiczu i komercji. Na wystawach czerwono od serduszek, a pewna sieć pizzerii oferuje w tym dniu pizzę w kształcie serca. Zważywszy na to, że symbol serca prawdopodobnie pochodzi od obrysu damskich pośladków, pizza w takim kształcie może być dla niektórych wyjątkowo apetyczna. Zwłaszcza w wersji z bekonem... ;)

A my mamy dziś swoje prywatne święto - dokładnie 5 lat temu zaręczyliśmy się. Taki romantyk z mojego męża :). Tego dnia zabrał mnie, zupełnie nieświadomą, do lokalu "Pod Modrym Fartuchem", który jest dla niego wyjątkowym miejscem, ponieważ tam kiedyś pracowała jego Mama. No i siedzimy sobie w tym lokaliku przy kawie i Campari, aż tu nagle mój mąż wyjmuje niebieskie pudełeczko, a z niego pierścionek z niebieskim oczkiem...

Staś miał przyjść na świat dokładnie w rok po tej dacie, ale trochę się spóźnił - urodził się 8 dni po terminie. Trochę szkoda, lubię takie zbieżności dat.

A więc do tej listy na górze można dorzucić jeszcze facetów, którzy chcą oświadczyć się swej wybrance w jakimś szczególnym dniu. Czy ktoś z Was też zaręczył się w walentynki?

poniedziałek, 13 lutego 2006

Niedzielne opowiastki

Jest pewne podobieństwo zewnętrzne pomiędzy Danusią i mną. Podobieństwo to jest szczególnie wyraziste o poranku, gdy obie jesteśmy jednakowo rozczochrane, lekko opuchnięte od snu i roześmiane. Pewnego poranka wchodzę z Daną na rękach do pokoju, na co Staś z zachwytem w oczach woła:

- Mamo, ty masz dwie głowy!

Obie obracamy się do lustra, patrzymy - rzeczywiście, jesteśmy dwugłowym smokiem!

rozarozaroza

Staś woła o płatki na śniadanie. Zjada pełną miskę i prosi o dokładkę. Nie będę dziecku żałować, ale jak się domyślałam, po zjedzeniu paru łyżek, Staś odstawia miskę "na później". Gdy przychodzi pora na drugie śniadanie, podsuwam Stasiowi miskę z rozmiękłymi płatkami, na co słyszę:

- No co ty, mamo, mam jeść spleśniałe płatki?

rozarozaroza

Obrażenia cielesne bywają zaraźliwe.
Staś potknął się i upadł. Przybiegł do mnie z płaczem, podstawiając kolanko do pocałowania. Podmuchałam, pocałowałam, ukoiłam. Staś pocieszony odbiegł do swoich zajęć, gdy dostrzegłam, że za Stasiem w kolejce stoi Danusia, podstawiając kolanko i popłakując cichutko.
I co to było, empatia czy zazdrość? ;)

niedziela, 12 lutego 2006

Mama się wyręcza

Danusia wylała odrobinę soku na podłogę w kuchni. Dałam jej więc szmatkę, a sama wyszłam z kuchni na chwilę. Gdy wróciłam, mała dalej szorowała podłogę. Pomyślałam sobie z zadowoleniem, że niedługo będę miała w córci pomocnicę. Nagle dostrzegłam, że "pomocnica" w drugiej ręce nadal trzyma kubeczek z soczkiem Pysio, w kolorze zjadliwie zielonym, i soczkiem tym polewa podłogę dla lepszego efektu.

Po chwili wzburzenia przyszła refleksja, że może Dana nie zauważy, gdy zamiast kubeczka z soczkiem w rączkę wsunę jej Ajax do podłóg?


piątek, 10 lutego 2006

Say it in English

Od paru miesięcy firma sponsoruje mi konwersacje z angielskiego, na które chodzę z moją szefową. Mamy podobny poziom znajomości języka, z którego żadna z nas nie jest specjalnie zadowolona, stąd te konwersacje. Świetna sprawa, naprawdę! Od stycznia mamy nową lektorkę, która bardziej stawia na rozwój słownictwa i swobody wypowiedzi, wskutek czego robimy mniej ćwiczeń gramatycznych, a więcej dyskutujemy. I tak się jakoś składa, że niezależnie jaki jest początkowy temat dyskusji, w końcu i tak rozmawiamy o parapsychologii i różnych niesamowitościach (tydzień temu rozmawiałyśmy o przesądach, stąd post "Czary-mary" z ubiegłego piątku). Może dlatego, że szefowa szczególnie interesuje się tą tematyką, czyta książki, ogląda programy w tv. Ja wręcz przeciwnie, unikam takich programów i książek jak ognia. Co nie znaczy, że nie wierzę, że różne niesamowite historie nie mogą się zdarzać. Wiecie, jak to jest:

Życie jest formą istnienia białka,
tylko w kominie coś czasem załka!

Tyle, że ja uważam, że wszelkie niesamowite zdarzenia mają w rzeczywistości swoje uzasadnienie, którego na razie nie potrafimy dojrzeć ani zrozumieć. Na przykład wierzę w to, że niektóre osoby mają zdolności parapsychiczne. Nie znaczy to, że wierzę, że wróżka może sobie wywróżyć, jakie numery padną jutro w totolotka.
Czy wiecie, że znaczna część mózgu człowieka jest zupełnie przez nas  niewykorzystywana, pozostaje nietknięta przez całe życie? Są osoby, które twierdzą, że widzą aury wokół ludzi, napodstawie czego rozpoznają ich charakter, choroby, albo nawet rychłą śmierć. Może więc te osoby wykorzystują trochę większą część mózgu, niż przeciętny człowiek? Może z biegiem ewolucji, zdolności takie się upowszechnią? Może za 1000 lat człowiek zyska nawet zdolność do telepatii czy nawet telekinezy?

Teraz pewnie pomyślicie, że jestem jakąś nawiedzoną mistyczką czy coś w tym rodzaju. Wręcz przeciwnie. Ale skoro istnieją zjawiska niewytłumaczalne, nie wierzę, że jest to skutek działania jakiejś siły, która przybywa by zburzyć nasz spokój i zdrowy rozsądek z sobie tylko znanych powodów. Poprostu póki co, nie mamy wiedzy wystarczającej, by wytłumaczyć mechanizmy, jakie zadziałały. Na przykład niektóre choroby psychiczne uważano kiedyś za nawiedzenie przez złe duchy. To, co teraz daje się wyleczyć farmakologicznie, kiedyś traktowano egzorcyzmami. Egzorcyzmy kościół nadal stosuje, podobno z powodzeniem, ale już nie na schizofrenikach, prawda?

No i teraz wyobraźcie sobie, że o tym wszystkim rozmawiałyśmy po angielsku. Parę razy przemknęła mi nawet przez głowę myśl, czy aby w ferworze dyskusji nie przeszłyśmy na polski. Po dwóch godzinach zajęć wróciłam do domu zupełnie wyprana z sił i zasnęłam usypiając Danusię. Na szczęście żadne duchy mnie w nocy nie straszyły z zemsty za mój sceptycyzm ;).


A teraz, dla fanów Stasia znudzonych dzisiejszym postem, króciutka scenka:

Staś, za pomocą czarodziejskiej różdżki, zamienia mamę, właśnie zmywającą naczynia, kolejno w żabę, królewnę, pszczółkę Maję, telefon, a potem znów w mamę (widać dbał, żebym się przy zmywaniu nie nudziła).

- Stasiu, czy ty jesteś czarnoksiężnikiem?

Staś po zastanowieniu odpowiada:

- Nie, mamusiu. Jestem złotoksiężnikiem!

No złote dziecko! ;)

czwartek, 9 lutego 2006

Miłość łaskawa jest :)

Odebrawszy dzieci z "przechowalni", brnę po kostki w wodzie, taplając w butach stopami w mokrych skarpetkach i prawdę mówiąc chce mi się płakać. Z mizernym skutkiem próbuję manewrować wózkiem i trzymanym za rączkę synkiem tak, aby do naszych butów dostało się jak najmniej wody. Nagle słyszę ostry głos Stasia:

- Mamo, ile razy mam Ci powtarzać, żebyś nie chodziła po kałużach?

Zamurowało mnie, gdy usłyszałam swoje własne słowa, z zachowaniem mojej intonacji, wypowiedziane cienkim głosikiem. Rozżalona odpowiadam:

- Stasiu, wiesz jak trudno omijać kałuże, gdy idę z wózkiem? Te kałuże prawie nie mają końca. Nie krzycz na mnie...

- Mamusiu, nie martw się. Kocham cię nawet wtedy, kiedy chodzisz po kałużach.

Mój mądry, kochany synek...

środa, 8 lutego 2006

42 dni do wiosny

Wczoraj w radio powiedzieli, że zostały 43 dni do wiosny kalendarzowej, więc zakładam, optymistycznie, że dziś zostało już tylko 42 dni. Dużo to, czy mało? Zależy, jak na to spojrzeć. Bo zasadniczo, 43 dni zimy to bardzo długo, ale zgadzam się to przeczekać, byle by nie okazało się, że wiosna ma gdzieś kalendarz i przyjdzie w kwietniu. A po cichu liczę na to, że marzec to już wiosna, powietrze inaczej pachnie, przebiśniegi gdzieś tam się przebijają... Więc byle doczekać do końca lutego.

Z jesienną depresją walczyłam z powodzeniem, ale zimowa chyba mnie dopadła... Nie mam na nic siły, w domu tylko przekładam rzeczy z kąta w kąt, nie mogąc się zmobilizować do systematycznego działania. A muszę się sprężyć, bo już niedługo impreza z okazji Stasiowych urodzin, bagatela na 20 osób. Przy okazji, jeśli ktoś chciałby mnie zainspirować jakimś efektownym, a niezbyt pracochłonnym przepisem na mięsa czy sałatki, to będę bardzo wdzięczna.

Miałam więc pisać o mojej galopującej depresji, ale przeczytałam Wasze komentarze pod Stasiowym obrazkiem i już nie potrafię się dołować... Dziękuję Wam pięknie i w nagrodę oszczędzę opisów moich rozterek duchowych. Zamiast tego napiszę, co nie pozwala mi zagłębić się w otchłań Wielkiego Kanionu:

- najśmieszniejszy widok na świecie, czyli nagusieńka Danuśka, próbująca sobie sama  "naprukać" na brzuszek (jak to obrazowo określić... chodzi o gwałtowne wypuszczanie powietrza z ustami przyciśniętymi do skóry, co powoduje łaskotanie i charakterystyczne odgłosy, wiecie o co chodzi?)

- Staś, na jednym wdechu mówiący: "Mamusiu, kochasz mnie jeszcze i czy masz jeszcze pieniążki?"

- mój mąż, marzący o tym, żebyśmy mieli trochę czasu dla siebie "...chociażby żeby zrobić razem zakupy"

- a tak naprawdę to trzymam się głównie dzięki Wam. I dziękuję za to. I miło mi, że tyle osób na ten blog głosuje. Dochodzą mnie słuchy, że niektórzy głosują całymi rodzinami albo mobilizują koleżanki z biura :). Trochę skomplikowane to głosowanie, tym bardziej Wam dziękuję i myślę o Was bardzo ciepło :-***


PS. Jeśli zagląda tu nadal Wieczna Pesymistka, to dziękuję za to, co napisała :) 

wtorek, 7 lutego 2006

Szoruj mama

Staś, słysząc że idę do kuchni sprzątać, narysował mi mapę, żebym przypadkiem nie zabłądziła:


Tak wyglądam w oczach mojego synka. No może figura i fryzura troszkę przesadzone. Ale za to bakterie łażące po kuchni są moim zdaniem bardzo wyraziste...

poniedziałek, 6 lutego 2006

O pewnym eM

Dwie anegdotki z zaprzyjaźnionego ogniska domowego.

Udział biorą:

- eM - sympatyczny 20-latek
- Mama eM

1. Co dla jednego jest szmatą...

Mama eM wchodzi do mieszkania i znajduje w przedpokoju porzucony jakiś dziwny, poszarpany i niezwykle brudny ręcznik. Zastanawia się nad pochodzeniem tej szmaty, ale nic jej nie przychodzi do głowy.

Wczesnym popołudniem z łóżka zwleka się eM. Pierwsze kroki kieruje do kuchni.

- Mamo, widziałaś gdzieś mój ręcznik?
- Jaki ręcznik? - pyta Mama eM, która już zdążyła zapomnieć o porannym epizodzie ze szmatą.
- No... taki biały, trochę podarty.
- Aha, TO? - Mama eM wskazuje gdzieś w okolice śmietnika.
- Tak, dziękuję - woła eM, chwytając swoje trofeum, po czym wraca do swojego pokoju.

Zaintrygowana Mama eM ruszyła za nim.

- A co to jest za ręcznik, skąd go wytrzasnąłeś?
- Wiesz, wczoraj byliśmy na koncercie. Miałem wielkie szczęście! Oni się tym ręcznikiem wycierali i później rzucili go na widownię. I właśnie ja go złapałem! Tak właściwie, złapało go jeszcze dwóch chłopaków, więc próbowaliśmy ten ręcznik podzielić na trzy części, ale nie dawał się podrzeć. Więc przypaliliśmy go zapalniczką, ale to też nic nie dało. Najpierw jeden z tych chłopaków zrezygnował, później drugi, a ja się nie ugiąłem i zdobyłem ten ręcznik! I wiesz, mamo, jakie ja miałem szczęście? Oni później pili wodę, i wiesz, tam było kilka tysięcy ludzi na tym koncercie. Więc jak oni wypili wodę, rzucili butelkę w widownię i też ja ją złapałem! Widzisz, jaki ze mnie szczęściarz?

A mówią, że lej po bombie jest bezpiecznym miejscem...

2. Mama kazała

Rodzina eM wyjeżdża na dwa tygodnie. eM zostaje sam, z uwagi na obowiązek chodzenia do pracy. W związku z tym musi opiekować się domem, a przede wszystkim podlewać kwiaty.
Po powrocie Mama eM zastaje w doniczkach jakieś zwiędłe, podeschnięte resztki.

- eM, miałeś podlewać kwiatki!
- Przecież podlewałem.
- No jak to, zobacz w pokoju na parapecie wszystkie zwiędły.
- Aaaa, o tamtych zapomniałem.
- W takim razie które kwiaty podlewałeś?
- Te u Młodej w pokoju. Podlewałem codziennie.

Na te słowa Mama eM natychmiast ruszyła w kierunku pokoju Młodej by sprawdzić, jakie spusztoszenia poczyniło podlewanie przez 2 tygodnie sztucznych kwiatów doniczkowych...


piątek, 3 lutego 2006

Czary-mary

Urodziłam się trzynastego dnia miesiąca, a więc nawet nie wypada, bym była przesądna. Potwierdziłam to biorąc ślub również trzynastego. Wiele osób mi wmawiało, że imię Danuta jest pechowe, a ja mimo to, trochę na przekór dałam córci to właśnie imię. Ludzie mówią mi: nie dziękuj, gdy ktoś życzy Ci powodzenia. A ja na to: jak nie podziękować, gdy ktoś mi dobrze życzy? Ludzie mówią - odpukaj w niemalowane, spluń przez lewe ramię, zrób 4 kroki w tył, nie stawiaj torebki na podłodze, a gdy wracasz po coś zapomnianego do domu - koniecznie usiądź na chwilę... Śmieję się z tego. Nie rozsyłam też łańcuszków, które grożą mi strasznymi nieszczęściami za to zaniedbanie. Kuszę los? Jak myślicie?

Rodzina mojego męża jest bardzo przesądna. Babcia mojego męża była przerażona widząc, że pozwalam kilkumiesięcznemu Stasiowi patrzeć na swoje odbicie w lustrze, bo podobno grozi to znacznym opóźnieniem nauki mówienia. Nie zaobserwowałam tego u Stasia, który w wieku 1,5 roku już świetnie się ze mną dogadywał. Inna sprawa to tzw. przelewanie wosku. Gdy malutkie dziecko dużo płacze, należy roztopiony wosk przelać przez dziurkę od klucza do miski z wodą, tak jak w Andrzejki. Powstały kształt będzie odpowiadał temu, czego dziecko się przestraszyło (i dlatego wciąż płacze). Podobno ciągłe płacze przechodzą jak ręką odjął, co potwierdza mój mąż na przykładzie dzieci w rodzinie.
O czerwonej kokardce przyczepionej do wózka czy łóżeczka już nie wspomnę, bo to zwyczaj chyba ogólnie znany.

A jako dziecko miałam tysiące przesądów. Wierzyłam, że gdy zobaczę czarną wołgę, to dostanę dwóję w szkole. Miałam też kilka prywatnych, opracowanych przez siebie reguł. Na przykład wracałam do domu ze szkoły stąpając po całych kaflach chodnikowych, omijając pęknięte, co miało mi zapewnić szczęśliwy dzień. Miałam też torebeczkę z amuletami, które miały przynieść mi szczęście. Szkoda, że te moje małe przesądy całkowicie zatarły się w mojej pamięci...

Jedynym objawem mojej niekonsekwencji jest... łuska z wigilijnego karpia, którą noszę w portfelu, żeby zapewnić naszej rodzinie dostatek... Jest sprawą dyskusyjną, czy to pomaga, ale wciąż czekam, a nuż zacznie działać?

A Wy macie jakieś swoje, prywatne przesądy?

czwartek, 2 lutego 2006

Z podziękowaniami

Bardzo serdecznie dziękuję Wam wszystkim za to, że jesteście z nami. To dzięki Wam Ladorusie zostały zakwalifikowane do konkursu. Nie ukrywam, że mnie to  ucieszyło :).
Nie dziękowałam wcześniej Tajemniczej Osobie która zgłosiła mój blog - to była super miła niespodzianka!

Cieszę się, że polubiliście rodzinkę Ladorusiów, a szczególnie dzieciaki, które są słonkiem mojego życia (tak, dwa słońca mam!).

A niezależnie od konkursu dziękuję Wam za wszystkie mądre, miłe i zabawne komentarze. Potraficie mnie pocieszyć, doradzić, smucić się albo śmiać się razem ze mną - za to też jestem bardzo wdzięczna. Myślę, że już nie potrafię bez Was żyć...


Specjalne podziękowania należą się Mauej. Ona wie za co :) CMOK!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...