Strony

piątek, 28 maja 2021

Prawdziwa włoska pizza!

Parę lat minęło, co nie? 

Emilka, która ma już lat 14, bierze udział w programie Erasmus. Niestety pandemia uniemożliwiła wyjazdy zagraniczne, a dzieciaki mogą się spotkać jedynie online. W ramach takich spotkań, Włosi zorganizowali warsztaty pieczenia pizzy. Świetny pomysł, prawda? 

Gdy nadszedł dzień spotkania, produkty według listy już czekały. Niestety Emilka wpadła na Zooma trochę spóźniona, bo wcześniej była u lekarza. Natychmiast zgubiła się w tym, co po kolei trzeba było zrobić, by uzyskać idealne ciasto na pizzę. Po pierwsze, drożdże Włochów były suszone, a Emilka miała świeże. Po dramatycznym przeszukaniu szafki, znalazły się suche drożdże, szczęściem nawet nie przeterminowane! W kolejnym punkcie, podczas wlewania wody do mąki, zrobiła się powódź na stolnicy, czemu towarzyszyła powódź łez. Niestety trudno mi było temu zaradzić, gdyż w tym czasie przebywałam kilka kilometrów dalej, przy swoim biurku w pracy.

Pewnie na tym by się skończyła przygoda z włoską pizzą, ale na szczęście z pomocą przybył brat. Zdecydowali wrzucić produkty do malaksera, co z pewnością potępiłaby niejedna włoska mamma, ale co tam, liczy się efekt! Z całą resztą Emilka poradziła sobie znakomicie, czasami konsultując się ze mną na messengerze. Zrobiła sos do pizzy, rozprowadziła ciasto na blaszce, ułożyła składniki - i voilla!

 
Mimo tego, że sos okazał się bardzo pikantny, pizza wyszła znakomicie. Chrupiące ciasto, dużo pieczarek, ciągnąca się mozzarella - czyli to, co Emilka lubi najbardziej!

poniedziałek, 25 lipca 2016

Emilia i (jakieś) zwierzę

W tym tygodniu Emilcia chodzi na półkolonie, takie niby językowe, a w praktyce uczą się zaledwie kilku angielskich słówek dziennie. Mimo wszystko atrakcji jest sporo i dziecko zadowolone.

Po południu zdaje mi relację z kolejnego dnia zajęć.

- Dzisiaj byliśmy w ogrodzie zoobotanicznym i widziałam PAWA.
- Mówi się "PAWIA" - prostuję.
- Ano tak. Widziałam PAWIANA.
- To w końcu pawia czy pawiana?
- A jaka jest różnica? - zastanawia się Emilka.
- Paw to ptak, a pawian to taka śmieszna małpka.
- Aha. W takim razie widziałam PAWA.

To cała Emilka i jej nieortodoksyjne podejście do polszczyzny.

Dla tych, co nie są pewni:

Oto PAW

a oto PAWIAN

A tak w ogóle, to witam po przerwie :)

niedziela, 15 listopada 2015

Historia niesamowita o za dużych trampkach

We wrześniu miałam okazję spędzić parę dni we Włoszech. Po raz pierwszy byłam tam prywatnie, w sprawie rodzinnej, w dodatku zupełnie sama. Wyprawa ta obfitowała w niesamowite zbiegi okoliczności i niespodziewane zdarzenia, o których Wam nie opowiem, gdyż nie chcę się zagłębiać w przyczyny mojego wyjazdu. Ale tak całkiem przemilczeć też bym nie chciała.



Dojazd na miejsce zajął mi calutki dzień. Wczesnym rankiem wyruszyłam pociągiem z Torunia do Warszawy, dalej WizzAirem do Rzymu, a stamtąd autobusem do Porto San Giorgio, 5 godzin w poprzek włoskiego buta, od morza do morza. Tam po 16 godzinach podróży powitali mnie i ugościli niesamowicie serdeczni ludzie - Gosia i Krzysztof.

Palmy, Adriatyk... zdjęcie na szybko zrobione z okna samochodu

Włosi... Włosi są specyficzni. Ich największą w moim mniemaniu zaletą jest to, że mówią po włosku. Niewiele rozumiejąc z tego języka, mogę go słuchać godzinami. Za to ich podejście do obowiązków, planów i harmonogramów jest, oględnie mówiąc, bardzo luźne (można powiedzieć, że ja też mam pewne zadatki, by bardzo dobrze dostosować się do ich trybu życia). Dajmy na to taki przypadek. Miałam okazję jechać autobusem z Maceraty do Ferme. Wsiadałam na początkowym przystanku, a wysiąść miałam na końcowym, więc cóż prostszego, nawet brak znajomości języka nie wydawał się przeszkodą. Autobus podstawił się z 15-minutowym opóźnieniem, co w zasadzie jest nieistotnym szczegółem, ot taka włoska wersja kwadransa studenckiego. Wieczorna podróż po włoskich miasteczkach była dość przyjemna, chociaż nieco się dłużyła po męczącym dniu. Ale nie, nie zasnęłam, wypatrywałam pilnie Ferme.

Ferme - widok z okna mieszkania Gosi i Krzyśka

Gdy dotarliśmy do miasta, była już 22. Autobus wspiął się na szczyt wzgórza, na którym usytuowane jest to miasteczko, tam zrobił pętlę, po czym zaczął wracać z powrotem po tej samej trasie. To mnie trochę zaniepokoiło. Dzwonię do Gosi i mówię, że autobus wraca, że właśnie mijam katedrę, a Gosia na to, że to w porządku, zaraz będzie ta zajezdnia, gdzie mam wysiąść. Jednak ku mojemu przerażeniu, autobus nie zatrzymując się na żadnym przystanku, w pędzie wypadł z miasta. A ja zorientowałam się, że już od jakiegoś czasu jestem jedyną pasażerką. Tak sobie myślę, że kierowca do tamtej pory nie był świadomy, że nadal kogoś wiezie. Przypuszczalnie tak bardzo śpieszył się na fajrant, do mammy, żony, czy może kochanki, że zignorował wszystkie przystanki i przy okazji mnie. Ostatecznie wysadził mnie w najbliższym miasteczku, wprost na ulicy. Tam odnalazł mnie Krzysztof, dobra dusza. Później we trójkę, wraz z Gosią, próbowaliśmy rozszyfrować, dokąd ten autobus zmierzał. Pojawiło się wiele śmiałych teorii, ale czy któraś była prawdziwa?

Macerata - piękny zegar astronomiczny, replika oryginału z XVI wieku

Historia o trampkach jest jeszcze zabawniejsza.

Zaczęło się od tego, że moja mieszkająca we Włoszech siostra chciała sobie kupić buty, pasujące do jej nowych jeansów. Nie udało nam się znaleźć nic ciekawego, chyba, że z bardzo wysokiej półki. Rzecz w tym, że następnego dnia chciała się dobrze prezentować, więc bez namysłu oddałam jej swoje. Wszak jechaliśmy prosto do domu, a w garażu Gosi i Krzysztofa były jakieś klapki. Siostra poszła do siebie i jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy przez okno. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że pewien Bardzo Ważny Pan wypatrzył nas przez okno i postanowił się z nami przywitać. A ja bez butów... Gosia szybko zarządziła, żeby Krzysztof oddał mi swoje trampki. Wyskoczyłam z samochodu w tych o 5 numerów za dużych trampkach, Rozmawiałam z Bardzo Ważnym Panem, minę mając nietęgą, gdyż zamiast koncentrować się na rozmowie, myślałam o swoich obutych suto stopach, zastanawiając się, czy BWP zauważył dziwne buty, czy nie. W każdym razie nie dał nic po sobie poznać, a może myślał, że w Polsce taka moda?

Tore di Palma - cudne miasteczko

Przyglądając się Włoszkom, wpadałam w straszne kompleksy. Wszystkie bez wyjątku były bardzo szczupłe, wręcz na granicy wychudzenia. Serio, nie widziałam nikogo z nadwagą. Gosia wyjaśniła mi kilka sekretów Włoszek, a ja podzielę się tym z Wami. Jedna zasada mówi, że należy każdego dnia zjeść potrawy wszystkich kolorów. Zapewni to odpowiednią porcję warzyw, owoców i zieleniny. Druga zasada: nie wolno w ciągu jednego dnia zjeść dwa razy tego samego składnika. Na przykład, jeśli na śniadanie jedliśmy pieczywo, to na kolację wymyślmy coś innego. Bardzo fajne i proste zasady, chociaż pewnie nie wystarczą, by zachować zgrabną sylwetkę, to pomogą utrwalić zdrowe nawyki.

Co tam, te lody też mają sporo kolorów... a trudno odmówić sobie gelato będąc we Włoszech

Cóż mam powiedzieć jeszcze... Tęsknię za Włochami, za tym cudownym klimatem, pysznym jedzeniem, figami prosto z drzewa... Szczególnie teraz, gdy za oknem listopad i 5 stopni, a znajomy Włoch donosi, że u niego jest o 15 stopni więcej. Byle do następnego razu!


piątek, 11 września 2015

Wakacyjna Przygoda #1 - Wyprawa na szczyt Brocken

Wakacje już dawno za nami, a na blogu nie pojawiła się żadna relacja. Dużo się ostatnio dzieje, więcej niż zwykle i blogowanie to luksus, na który trudno mi sobie pozwolić. Tego lata mieliśmy kilka cudownych przygód i tak bardzo nie chcę, byśmy o nich kiedyś zapomnieli. Tak więc... odrobina wakacji we wrześniu chyba nie zaszkodzi?

Wyprawa na Brocken to była zdecydowanie wielka przygoda, dlatego zaczynam od niej.

Podczas tygodnia spędzonego u rodziny w Niemczech, zaplanowaliśmy sobie pieszą wycieczkę na najwyższy szczyt gór Harz, czyli Brocken. Wycieczka okazała się dość ekstremalna, jak na trójkę małolatów z rodzicami, ale zacznijmy od początku.

Harz to przepiękne, niezbyt wysokie góry, o bogatej roślinności. Są  poprzecinane licznymi szlakami turystycznymi. Podobno w Noc Walpurgii odbywają się tu sabaty czarownic, stąd czarownica jest symbolem i najczęstszą pamiątką, wywożoną z gór Harz. Nasze pierwsze spotkanie z górami Harz miało miejsce w 2004 roku, gdy Staś miał ledwo dwa latka i raczej tego nie pamięta. Ja, jeśli mam być szczera, niewiele więcej, niż pokazują zdjęcia.

Serio, blondynka? 2004 rok

W ubiegłym roku dość niefrasobliwie wybraliśmy się na spacer po Harzu, nie mając sprecyzowanego celu ani sprawdzonej trasy. Weszliśmy parę kilometrów wgłąb lasu, a gdy zaczęło być stromo, wróciliśmy po własnych śladach. Dzieci były zachwycone tym krótkim spacerem po górach, który pozwolił im się poczuć jak zdobywcy, więc postanowiliśmy wrócić tu jeszcze kiedyś, tym razem lepiej przygotowani. Ale lepiej, jak się okazało, to wcale nie znaczy dobrze.

2014 rok

Poszperaliśmy w necie i ustaliliśmy, skąd najlepiej zacząć naszą wędrówkę. Według naszych obliczeń, zostawiając samochód na parkingu w miejscowości Schierke, droga na szczyt i z powrotem liczyłaby 12 km, co wydawało się maszrutą akceptowalną dla dzieci. Pogoda zapowiadała się dość wątpliwa - przelotne deszcze, 12 stopni i wiatr, ale i tak zdecydowaliśmy się wyruszyć. Mapy w naszych smartfonach nie działały na terenie Niemiec, mimo to włączyłam GPS, żeby chociaż orientować się w przebytym dystansie. Spakowaliśmy prowiant i około 9 rano wyruszyliśmy z parkingu w Schierke.

Liczyliśmy na to, że trasa będzie oznakowana skrupulatnie, "po niemiecku". Okazało się, że są tu poważne braki i musieliśmy iść trochę na wyczucie. Pół biedy, jeśli było kogo zapytać o drogę, gorzej, gdy byli to, tak jak my, nieco zdezorientowani turyści. Raz zdarzyło się nam zapuścić w ślepą ścieżkę, ale w porę zawróciliśmy, nadrabiając jedynie kilometr lub dwa. W końcu znaleźliśmy drogowskaz, według którego szczyt Brocken był za 8 km, czyli znacznie dalej, niż zakładaliśmy. Cóż, nie mieliśmy zamiaru zawrócić, ale trochę martwiłam się o dzieci.



Dzielnie maszerowaliśmy dość płaską i szeroką drogą. Podzieliliśmy się na dwie grupy: na przedzie szedł tata z Emilką, a my po prostu nie mogliśmy za nimi nadążyć, więc wlekliśmy się coraz bardziej z tyłu. Czempioni maszerowali podśpiewując w naprędce skomponowaną piosenkę (na melodię "Ciągle pada"):

Idę w górę
Idę w górę nananana idę w górę
Ciągnę córę nananana ciągnę córę

i tak w kółko.

Kto kogo ciągnie?

(Tata nie dał się nagrać, niestety, a szkoda).

Dziarsko maszerujemy, a czarne chmury przemykają z ogromną szybkością tuż nad nami. Chwilami troszkę padało, a raz lunęło naprawdę ostro, ale na szczęście krótko i przeczekaliśmy to w krzakach. W końcu zobaczyliśmy w oddali nasz szczyt, ukoronowany dziwacznymi budynkami (między innymi obserwatorium astronomiczne), w odległości jakichś 2 km. Dzieci pomału miały dość, ale nadal dawały radę.

...no, powiedzmy, że dawały radę
Ale gdy już byliśmy praktycznie na szczycie zerwała się taka wichura i ulewa, że prawie nas stamtąd zmiotło. Więc zamiast cieszyć się chwilą i świętować zdobycie szczytu, szybko szukaliśmy jakiegoś schronienia. Znalazła się całkiem przytulna restauracja, gdzie wypiliśmy najdroższą na świecie kawę latte i najdroższe na świecie kakao. No cóż, monopoliści...




Przemoczeni, zziębnięci, z obawą myśleliśmy o drodze powrotnej. Ale nie musieliśmy przecież wracać pieszo, wszak na szczyt Brocken wjeżdża kolejka, taki sobie całkiem normalny pociąg. Świetne rozwiązanie dla zmęczonej rodziny. Ale nie tak świetne, jak się okazało, bo bilety dla naszej piątki kosztowałyby ponad 100 EUR! Kurcze no, trochę drogo jak za zwykłą kolejkę, czyż nie?

Taka całkiem zwyczajna ciuchcia

Stwierdzenie, że podjęliśmy decyzję przez aklamację, jest dalekie od prawdy. W każdym razie zdecydowaliśmy się wrócić pieszo, licząc na odnalezienie tej krótszej trasy, którą pierwotnie mieliśmy podążać. W międzyczasie prawie przestało padać i prawie wyszło słońce. I dopiero teraz zaczęła się przygoda przez duże PE! Krótsza trasa, co logiczne, była znacznie bardziej stroma i trudna. Gdy po raz pierwszy spojrzałam w dół, zjeżyły mi się włosy. Jak się okazało, ścieżka złożona była z dużych kamieni, aby się przemieszczać, trzeba było skakać z jednego na drugi.



Było dość ślisko, więc bałam się, że to się źle skończy. I co się okazało? Dzieciaki były zachwycone! Emilka jak mała sarenka wysforowała się na czoło pochodu, za nią tata, potem Staś z Danusią, całą drogę nierozłączni, a na końcu ja. Trasa była cudowna, wymagała dynamicznego marszu, czy też kicania z kamienia na kamień, a widoki były wprost przepiękne. Nie było mowy o zmęczeniu, marudzeniu "daleko jeszcze?" czy sprzeczkach, wszyscy daliśmy się pochłonąć pięknu tych soczyście zielonych gór.



Łącznie pokonaliśmy tego dnia ponad 19 kilometrów.


Co prawda jeszcze przez 3 dni po tym stromym zejściu bolały mnie palce u stóp, jednak z przyjemnością wspominam naszą wycieczkę. I przyznaję rację mężowi, że gdybyśmy zdecydowali się na zjazd kolejką, ominęłoby nas to, co najlepsze.

A tak szczyt Brocken wygląda z tarasu widokowego w Torfhaus




wtorek, 28 lipca 2015

Pożegnanie

"Black Umbrellas" Wendy Earley


W sobotę pożegnaliśmy nieodżałowaną Babcię Marysię, prababcię Stasia, Danusia i Emilci.
Babcia Marysia była wyjątkową osobą, jak to się mówi - charakterną. Bardzo aktywna, zaangażowana w różne sprawy, głównie parafialne, zawsze w centrum jakiejś akcji, dopóki pozwalały jej na to nogi. Zawsze elegancko uczesana, umalowana, miała niepowtarzalny styl. Pięknie śpiewała, pisała wiersze i piosenki, a przy tym była znakomitą gospodynią i kucharką. Nikt już nie smaży takich pączków...

Babci powiedzonka będą krążyć w rodzinie przez długie lata. Mi szczególnie utkwił w pamięci dialog na temat ustalania terminu ślubu. Tak wyszło, że najlepiej nam pasował dzień 13 października, ale czy to nie pechowa data?
Stwierdziłam, że przecież urodziłam się 13 dnia miesiąca i jakoś moje życie do pechowych nie należy.
A Babcia na to: "Trzynastego się urodziłaś? A taki galanty kawaler ci się trafił!"
Co racja, to racja.
Będę Ją bardzo ciepło wspominać i tęsknić do jej ciepła i humoru.

A że życie Babci było niezwykłe, to i odejść postanowiła z hukiem.

Było bardzo upalnie, gdy przed pogrzebem zgromadziliśmy się w kościele. W trakcie mszy św. nastąpiło załamanie pogody. Z niepokojem spoglądałam przez witraże na miotane deszczem i wiatrem drzewa, a grzmoty rozlegały się raz po raz.

Pod koniec nabożeństwa nagle zgasło światło, padł mikrofon, nastała ciemność i cisza. Ksiądz zareagował rozsądnie. Stwierdził, że skoro na zewnątrz szaleje burza, to i tak musimy poczekać, pośpiewamy więc wspólnie. "Szkoda tylko, że śp. Marianny nie ma wśród żywych, bo z pewnością dałaby nam piękny koncert" - stwierdził bardzo trafnie. Potem się mówiło, że "Babcia zgasiła światło, bo chciała, żebyśmy trochę dłużej Jej pośpiewali".

Tak więc pośpiewaliśmy trochę, a gdy się nieco uspokoiło, pożegnaliśmy Babcię Marysię na cmentarzu. Było pięknie i wzruszająco. A że nadal brakowało prądu, stypa odbyła się przy świecach. To było niezwykłe, bardzo refleksyjne spotkanie.

Po tej drugiej stronie, Babcia z pewnością z właściwą sobie energią rzuciła się w działalność organizacyjną. Przecież nie usiedzi spokojnie, gdziekolwiek jest.

Żegnaj, Babciu...


piątek, 24 lipca 2015

Codzienność w Dubaju

Źródło: www.3plusinternational.com


Tak się złożyło, że prawie gotowy post musiał przeleżeć ponad miesiąc, zanim doczekał się publikacji. Przepraszam za to, że tyle to trwało.

Jak pisałam w poprzednim poście, podczas pobytu w Dubaju, J. i ja dostałyśmy zaproszenie do prywatnego mieszkania Syryjczyka imieniem Bakri, naszego dubajskiego klienta. Zaproszenie to zaskoczyło nas o tyle, że jak nam wiadomo, dopiero co urodził mu się syn. Któż zaprasza obcych ludzi do domu, mając tam 14-dniowego noworodka? Jak można wymagać od kobiety w połogu, by stała przy garach, bo goście mają kaprys spróbować syryjskiej kuchni? Próbowałyśmy się wymówić od tej wizyty, ale nie było mowy. Wygląda na to, że tutejsi mężczyźni raczej nie przywykli do dyskusji z kobietami. Z drugiej strony paliła nas ciekawość, jak wygląda codzienne życie w kulturze tak odmiennej od naszej.

Mieszkanie Bakriego mieściło się w pobliskim emiracie - Sharja. Granice między emiratami właściwie nie istnieją, a budynki należące do różnych emiratów sąsiadują ze sobą. Byliśmy na miejscu po raptem 8 km jazdy w umiarkowanym korku. Żałowałam, że było już ciemno, gdyż w przeciwnym razie, z okien samochodu byłoby widać morze. Drugi raz w Emiratach, a ja nadal nie miałam szans zobaczyć plaży...

Po przyjeździe na miejsce, wstąpiliśmy do pobliskiego sklepiku, gdzie chciałyśmy zaopatrzyć się w charakterystyczny dla Bliskiego Wschodu ryż Basmati, który bardzo przypadł nam do gustu. Po wypakowaniu eksponatów targowych nasze bagaże opustoszały, znalazło się więc sporo miejsca na lokalne smakołyki. Wybrałyśmy sobie po kilka kilogramów, ale nie było mowy, byśmy za to zapłaciły - nasz przyjaciel wziął to na siebie. Bez dyskusji.

W końcu stanęłyśmy w drzwiach mieszkania Bakriego. Powitało nas tam mnóstwo osób - trójka jego starszych dzieci, teść, teściowa, szwagierka, a w końcu również i jego żona. Ku naszemu zaskoczeniu okazała się atrakcyjną blondynką, ubraną kolorowo, a nawet powiedziałabym, że dość śmiało. Nie było mowy o czerniach i zasłanianiu twarzy, czy choćby włosów. Może dlatego, że wśród gości nie było mężczyzn? Całości dopełniał kunsztowny, barwny makijaż. Oprócz lekkiej nadwagi, nic nie świadczyło o tym, że ta kobieta dwa tygodnie wcześniej urodziła dziecko.

Zostałyśmy poprowadzone do salonu, w którym jedynym wyposażeniem były wschodnie, niskie sofy i telewizor. Z okna roztaczał się widok na morze, w co musiałam uwierzyć na słowo, gdyż w ciemnościach nic nie było widać.

W pewnym momencie J. wyszła do łazienki. Gdy wróciła, szepnęła do mnie, żebym wzięła ze sobą torebkę, bo w toalecie nie ma papieru... No i tym najbardziej odróżniało się to mieszkanie od przeciętnego europejskiego. Jakim cudem oni funkcjonują bez tak podstawowego artykułu? Trudno to sobie wyobrazić.

Kuchnia i jadalnia wyglądały całkiem zwyczajnie. Zastawa stołowa z sieciówek, nic szczególnie oryginalnego. Za to stół uginał się wręcz od smakowicie pachnących potraw. Trudno było nawet wszystkiego spróbować. Najsmaczniejsze były różnego rodzaju pierożki i zawijaski z liści winogron o nazwach, których nie potrafiłam nawet powtórzyć. Wszystko było pyszne i wymagało sporego nakładu pracy, tylko wiecie, samo mięcho. Ledwo parę strąków warzyw rzucone na talerz w formie przegryzki. Po miesiącu takiej diety nie mieściłabym się w drzwiach.

Podczas kolacji wypytywałyśmy o to, jak wygląda życie w tej części świata, szczególnie interesując się losem kobiet. Ogólnie rzecz biorąc wygląda to tak, że mężczyźni są panami wszechświata, a dumą i zaszczytem kobiety jest o nich dbać. Równość płci nawet się nikomu nie śni. Dzieci idą do szkoły w wieku 5 lat, a w wieku 9 lat większość dziewczynek kończy edukację. Od tej pory uczą się gotować i dbać o dom, a przede wszystkim o swojego mężczyznę. Wychodzą za mąż około 15 roku życia, a czasem nawet wcześniej. Rzecz jasna związki małżeńskie ustalane są przez rodziców, a nie przez samych zainteresowanych, co jest ogólnie akceptowane i nie podlega dyskusji.

Bakri opowiedział nam historię o tym, jak po raz pierwszy zobaczył swoją przyszłą żonę, wówczas 13-letnią. Odziana w abayę, widać było tylko jej oczy. W towarzystwie swoich rodziców oraz przyszłych teściów, nie miał nawet szansy zamienić z nią słowa. Gdy po spotkaniu matka go zapytała, czy spodobała mu się jego narzeczona, chłopak odparł, że przecież nawet jej nie widział. Wobec tego zaaranżowano kolejne spotkanie, podczas którego pozwolono mu zobaczyć jej twarz. A tak naprawdę poznać ją, porozmawiać z nią, mógł dopiero po ślubie.

Podczas gdy byliśmy zajęci rozmową, dzieci dokazywały na dywanie. Patrzyłyśmy na dwie śliczne, kilkuletnie dziewczynki, myśląc o tym, że za parę lat już będą szykowane do małżeństwa. Bakri wyjaśnił, że jeśli będą bardzo dobrze się uczyć, to pozwoli im zostać w szkole, ale muszą być najlepsze w klasie. W przeciwnym razie pozostaje im nauka gotowania.

Zapytałam, czy w takim razie tylko mężczyźni pracują. Otóż nie, jest sporo pracujących kobiet - nauczycielki, lekarki itp. Wszak musi mieć kto leczyć ich piękne żony. Bakri stwierdził, że zgodziłby się, by lekarz-mężczyzna zbadał jego żonę tylko w sytuacji zagrożenia życia.

Żona Bakriego (niestety nie pamiętam jej imienia) zdawała się co nieco rozumieć z naszej rozmowy, prowadzonej po angielsku. Okazało się, że uczyła się w szkole angielskiego, ale przerwała, czego zdaje się żałować. Obiecała nam, że zacznie się znowu uczyć i odwiedzi nas z mężem w Polsce. Ale gdy ostatnio pytałam Bakriego, czy żona wytrwała w postanowieniu oświadczył, że "skąd, ona tylko gotuje". Szkoda. Chętnie dowiedziałabym się od samej zainteresowanej, jak wygląda życie kobiety w tej części świata. Szczerze mówiąc, nie wyglądała na nieszczęśliwą. Ciekawe, czy zazdrości europejskim kobietom ich wyemancypowania, czy dobrze jest jej ze swoim panem-mężem i miejscem przypisanym do kuchni.

Nawet bardziej niż brak papieru toaletowego zaszokował mnie stosunek tutejszych do noworodków. U nas dzieciątko bierze się na ręce z uwagą, podkładając rękę pod główkę, ostrożnie przebierając dziecko czy myjąc. U nich nie ma żadnego cackania. Gdy Bakri podniósł swojego 2-tygodniowego synka trzymając go tylko za rączki, obie z J. jednocześnie jęknęłyśmy z przerażenia. Dziadek zaś przenosił dziecko, chwytając ręką ubranka na brzuszku. Do tej pory wzdrygam się na wspomnienie tego widoku. Nikomu nie przyszło do głowy zachowywać się cicho przy śpiącym noworodku. Starsze dzieci dokazywały, grała muzyka, panował ogólny harmider. Dziecko spało. Czy my - Europejczycy zanadto chuchamy na nasze dzieci, czy tamte są po prostu inne?

Późnym wieczorem wróciłyśmy do hotelu, obładowane prezentami w postaci arabskiej kawy i obłędnie smacznych arabskich słodyczy, pełne wrażeń i tematów do rozmów. Nasze dwa światy, odległe dziś zaledwie o parę godzin lotu, są tak różne. Ważne, byśmy szanowali się nawzajem.

piątek, 12 czerwca 2015

Jeśli jest czerwiec, to jestem w Dubaju

Odkąd w zeszłym roku firma, w której pracuję, zdecydowała się wystawiać na targach Automechanika Dubai, z początkiem czerwca zostawiam na parę dni rodzinę i wyruszam do ciepłych krajów wraz z J., czyli moją szefową. Pamiętacie mój ubiegłoroczny wpis o tym, że nie spaceruje się po Dubaju?

Rok temu, szykując się do wyjazdu, miałam wiele wątpliwości kulturowych. Czy tamtejsi biznesmeni będą w ogóle chcieli rozmawiać z nami - kobietami? I jak się ubrać stosownie do panujących tam upałów, a jednocześnie tak, by nie budzić niesmaku u naszych gości? Jak się okazało, wątpliwości były nieuzasadnione. Co prawda Arabowie własne kobiety traktują dość specyficznie, jednak Europejki to dla nich zupełnie inny gatunek, podlegający własnym regułom. I dobrze. Mimo wszystko nie ryzykowałabym zbyt głębokiego dekoltu ani koszulek na ramiączkach, bo raczej nie byłoby to dobrze widziane.

Ale bez stresu i tak się nie obyło. Denerwowałam się, że coś nie wypali, coś nie dojedzie albo na miejscu pojawią się trudne do przezwyciężenia problemy. W dodatku trzeba było zawczasu przygotować dom na moją 5-dniową nieobecność, co wymagało umiejętności pomniejszego jasnowidza. A jednak jakimś cudem wszystko zagrało wręcz idealnie.

Podczas tego krótkiego pobytu w Dubaju nie miałam ani chwili wolnego czasu. Marzyłam o tym, by ponownie zobaczyć przecudne, tańczące fontanny, albo by chociaż na chwilę skoczyć do Dubai Mall. Nic z tego - praca od 10 do 19 na stoisku targowym, a wieczory zajmowały umówione spotkania. Ale wcale a wcale nie narzekam, gdyż owe spotkania były bardzo przyjemne i wiele się dzięki nim nauczyłam o tamtejszej kulturze. Zresztą naprawdę trudno jest zwiedzać cokolwiek, gdy temperatura osiąga 48 stopni. Wychodząc na zewnątrz z klimatyzowanych pomieszczeń miałam wrażenie, że właśnie otworzyłam piekarnik, by wyjąć z niego ciasteczka. Tylko, kurcze, ten piekarnik nie dawał się zamknąć!

Widok z okna hotelu. Dziwnie szary i mroczny.

Pierwszego wieczoru byłyśmy na bankiecie dla wystawców Automechaniki w ogromnym hotelu. Na bankiet zaproszono parę tysięcy gości, więc organizacja wymagała sporego rozmachu. Jedzenie było bardzo dobre i urozmaicone, a towarzystwo przesympatyczne - w większości byli to inni polscy wystawcy oraz ich arabscy partnerzy. Mimo panujących w Emiratach ograniczeń, podczas bankietu podawano wino i piwo.  Bawiliśmy się świetnie, a J. opowiadała gruzińskie dowcipy, rozśmieszając wszystkich do łez. Chciałabym mieć jej talent do zabawiania towarzystwa.

Drugiego wieczoru nasz lokalny klient zaprosił nas do restauracji, której nazwy niestety nie jestem w stanie przytoczyć. Znajdowała się u stóp najwyższego budynku świata, czyli Burj Khalifa. Co ciekawe, siedzieliśmy przy stoliku na zewnątrz, który był KLIMATYZOWANY. Jedzenie było naprawdę znakomite i w ilościach odpowiednich dla pułku wojska. A gdy już pękałyśmy w szwach podano to co najlepsze, czyli soczyste, egzotyczne owoce. Rozpusta nie z tej ziemi. Paliliśmy też sziszę. Mnie to nie zachwyciło, za to węgielki w stojącej tuż obok misie nieźle mnie przypiekały. Czułam się, jakbym siedziała przy kominku, co przy ponad 35 stopniowej temperaturze (wieczorem!) było trudną do zniesienia torturą. Za to koktajle owocowe, owoce morza i arabskie pasty warte były tego poświęcenia. Do tej pory wzdycham na samo wspomnienie.

Tortura rozżarzonymi węglami
Podczas kolacji J. wspomniała, że chętnie spróbowałaby kuchni syryjskiej (nasz gospodarz jest emigrantem z Syrii). Na to on, niewiele się zastanawiając, postanowił następnego wieczoru zaprosić nas do swojego domu. Byłyśmy niezmiernie ciekawe, jak wygląda tamtejsze mieszkanie, jak domownicy zachowują się przy gościach, czy kobiety będą musiały zasłaniać twarze. Ale to opowieść na kolejny wpis.

Zajrzyjcie, jeśli macie ochotę dowiedzieć się, jak wygląda życie kobiet w Emiratach. Cóż, ja na kolanach dziękuję, że przyszłam na świat w Europie...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...