Strony

środa, 30 listopada 2005

I nikomu nie wolno się z tego śmiać!

Chciałabym, żebyście w tę notkę nie uwierzyli. Najlepiej, gdybyście pomyśleli, że tym razem poniosła mnie fantazja. Ale niestety to są fakty.

Oto co się wydarzyło: wczoraj, gdy odbierałam Stasia z przedszkola, zaczepiła mnie pani z administracji w związku z niezapłaconą składką na Radę Rodziców.

- Pani jest mamą Stasia? Albo - spojrzała na mnie krytycznie - babcią?

W tym momencie wewnętrznie osłabłam. Może widać na mojej twarzy zmęczenie po ośmiu godzinach pracy, może makijaż diabli wzięli, ale... babcia?

Cóż, zmyliło mnie, że nie mam ani jednego siwego włosa - chociaż może mam, w sumie od lat farbuję włosy, więc kto wie, co się pod farbą kryje. Zmarszczek też nie mam, ale nie oszukujmy się, mojej skórze daleko do jędrności właściwej dwudziestolatkom. Włosy strzygę na krótko, odkąd mi powiedziano, że krótka fryzura odmładza. Mało skutecznie, jak się okazuje...

Cóż, widzę, że pora pomyśleć o odnowie biologicznej. Czy jest na sali sponsor???

Wieczorem Danuśka chyba postanowiła mnie dobić. Chwyciła pudełko z wegetą i widząc na nim obrazek pana z wąsikiem i w czepku kucharskim zawołała radośnie: "Mama, mama!"

Dziwne. Przechodząc koło luster, zerkam kątem oka i wciąż widzę małą dziewczynkę. Aniu, Ty weź zainwestuj w okulary!

A teraz proszę się przyznać, kogo dzisiejsza notka rozbawiła, hmm???


wtorek, 29 listopada 2005

Siódma

"Pochodzę z rodziny wielodzietnej" - rozpoczęłam, poproszona o wypowiedź na swój temat na mojej pierwszej rozmowie o pracę. Ten wstęp był idiotyczny i do tej pory się rumienię, gdy o tym sobie przypominam. Natychmiast się zreflektowałam i spróbowałam mówić konkretnie, ale ten początek zaważył na całej tej rozmowie. Szkoda, bo miałam wtedy szansę na naprawdę dobrą pracę. Ale to, że przyszłam na świat jako siódma tkwi na tyle głęboko w mojej świadomości, że gdy poproszono mnie o wypowiedź na swój temat, odruchowo zaczęłam mówić o tym, co według mnie było najważniejsze w rozwoju mojej osobowości, nie bacząc na to, że mój rozmówca nie tym jest zainteresowany...

Moja mama wstydziła się, że ma tyle dzieci. Niedawno mi się zwierzyła, że najbardziej bała się momentu, gdy przed porodem położna zapyta, które to dziecko, a ona będzie musiała odpowiedzieć "piąte", "szóste" czy kolejne. Z całego serca zazdrościła kobietom, które odpowiadały "pierwsze" czy "drugie". Natomiast tata był dumny z tak dużej rodziny i przyprawiał mamę o nerwicę, chwaląc się przed znajomymi kolejnym potomkiem. Nie przeszkadzało mu, że w szkole brali go za mojego dziadka, mi zresztą też nie. Do tej pory wyrównało się i w tej chwili rodzice w równym stopniu cieszą się z rosnącej liczby wnuków.

Nie wyobrażam sobie, jak moim rodzicom, a zwłaszcza mamie, udało się nas wychować na ludzi. Jak mama sobie radziła bez jednorazowych pieluch, pralki automatycznej, gdy w sklepach były pustki, a samochód - trabant - przez większość czasu był zepsuty. Przez całe lata rodzice budowali nasz dom, mieszkając w kolejno oddawanych pomieszczeniach, niedogrzanych i wilgotnych. Gdy czasem ktoś mi mówi, że mi współczuje, że mam tyle roboty z dwójką dzieci, ogarnia mnie pusty śmiech.

Pieniędzy zawsze było za mało, ale rodzice jakoś sobie radzili z jedną pensją taty i dodatkowym zarobkiem z tłumaczeń, na które poświęcał prawie cały wolny czas. Mama - technik chemik - szybko zakończyła karierę zawodową, gdyż przy chorujących na zmianę dzieciach nie miało to większego sensu. Teraz słyszy "Moja żona nigdy nie pracowała". Nie ma emerytury, nie ma swoich pieniędzy. A czy można sobie wyobrazić cięższą pracę, niż przy kilkorgu drobnych dzieci?

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że liczna rodzina to coś, czego należałoby się wstydzić. Bardzo kocham moje rodzeństwo, każdego z osobna i wszystkich razem. Każdy jest inny i wyjątkowy. Wiem, że mogę na nich liczyć w trudnej sytuacji. Zawsze miałam do kogo jechać na wakacje, gdy już starsze rodzeństwo usamodzielniło się i osiadło w różnych częściach Polski i poza jej granicami. Wiem, że gdyby coś się stało, zrobią wszystko, żeby mi pomóc.



A oto zdjęcie z Gwiazdki 1974 roku. Najmłodszej - Sabinki - nie było jeszcze na świecie, urodziła się 3 lata później. Kocham to zdjęcie i nazywam je "Rodzina Hippisów". Na tym zdjęciu mam 2 lata, a mój najstarszy brat Bogdan - 20. Wyobrażacie sobie, jakie to były Święta? Jak było głośno, wesoło, ubogo i szczęśliwie? Jakie to było przeżycie, gdy w napięciu oczekiwaliśmy na pierwszą gwiazdkę, a ktoś z rodzeństwa przebierał się za Mikołaja? Pamiętam, jak któregoś roku Mikołajem była Ewa, ta długowłosa blondynka. Aby uniknąć rozpoznania po głosie, włożyła do ust dwa orzechy. Takich rzeczy się nie zapomina...

Powiem Wam szczerze: moja rodzina to mój największy skarb. Chyba wszyscy myślimy podobnie, każde z nas docenia, ile może znaczyć rodzeństwo. Nikt z nas nie poprzestał na jednym dziecku. Na liście wnuków, najmłodsza - Danusia - nosi numer 18!

Jeżeli komuś z Was rodzina wielodzietna kojarzyła się z patologią, mam nadzieję, że teraz zweryfikuje swoje zdanie.

poniedziałek, 28 listopada 2005

Tyle szczęścia!

Gdzie się tłucze i leje, tam się dobrze dzieje.

O, u nas dzieje się nawet lepiej, niż dobrze! Na przykład we wczorajszym dniu załatwiliśmy sobie szczęście i powodzenie na długie miesiące. Najpierw stłukłam naczynie żaroodporne (szkoda...). Ledwo zdążyłam posprzątać, gdy Dana stłukła szklankę pełną soku. Po pewnym czasie Staś strącił z szafki butelkę z kroplami do nosa. Jedynie mój mąż nie kwapił się by w podobny sposób zapewnić pomyślność rodzinie...
A co do rozlewania - czasami wydaje mi się, że nic innego nie robię, tylko wycieram, zbieram, zmiatam resztki, znów wycieram... Rozlany rosół z kluseczkami, sok, mleko, jogurt, syrop z witaminami...
Ale nie ma co rozpaczać. Odkąd wyrzuciliśmy dywan, życie stało się prostsze. Dom jest do mieszkania, a nie do sprzątania!

A propos sprzątania: chodzą już za mną świąteczne porządki. Wczoraj umyłam lodówkę, z zewnątrz i od środka, a nawet pod i za też. Dzięki temu mam dokładnie sprzątnięty niecały jeden metr kwadratowy mieszkania. W tym tempie nie wyrobię się do Wielkanocy...

77 stare komentarze

piątek, 25 listopada 2005

Zostanę babcią?

O czym myśli mama, patrząc, jak jej córka zagryza czekoladę główką cebuli?

- Jak to dobrze, że ona ma dopiero półtora roku!

Bez tego rodzaju obaw obserwuję Stasia, zagryzającego batonik CiniMinis parówką.

PS. Nie chciałabym, aby ten blog stał się stricte alkoholowy, dlatego Wasze prośby o kolejne przepisy na likiery spełnię, zamieszczając je na blogu kulinarnym.

czwartek, 24 listopada 2005

Likier kokosowy na mleku

Kontynuując wątek o likierach, podaję przepis na likierek znacznie lepszy od figowego, wypróbowany (i wypity) przeze mnie kilkakrotnie. Jeśli lubicie np. Malibu z mlekiem, to likierek ten z całą pewnością Wam zasmakuje.

250g wiorkow kokosowych zalać 250 ml wódki i odstawić na 10 dni.
Następnie wiórki odcisnąć przez gazę. Do uzyskanej w ten sposób kokosowej wódki wlać puszkę mleka skondensowanego słodzonego. Można jeszcze dolać wódki, jeśli uznacie, że wyszło za słabe. Odstawić na parę dni, żeby się przegryzło i odstało.

Pyszne. Pyyyyyszne. Ach... Chyba pora nastawić kolejną porcję...


Głuchy telefon

Siedzimy sobie z moją szwagierką Ewą w pokoju dziecinnym i powolutku sączymy sobie likier figowy z lodem. Dzieci włażą nam na głowę, ale i tak jest milutko. Dopijamy to, co mamy w szklankach, ale jestem tak rozleniwiona, że nie chce mi się wstać i iść po butelkę do drugiego pokoju. Wołam więc Stasia:

- Stasiu, jesteś moim kochanym pomocnikiem?
- Tak, jestem twoim robotem-pomagaczem!
- A mogę Cię o coś prosić? Idź do tatusia i zapytaj, czy zostało jeszcze trochę likierku.
- Dobrze, mamusiu!

Staś idzie do taty, a ja wychylam się, żeby podsłuchać, jak wiernie uda się Stasiowi przekazać moją prośbę.

- Tatusiu, mama pyta czy są jeszcze jakieś iskierki?

Nie zawiodłam się na swoim synku! Obie z Ewą turlamy się ze śmiechu.
Mąż przychodzi do nas z butelką.

- Kochanie, a zostało jeszcze trochę lodu?
- Nie - odpowiada mój mąż.

Hmm... Dziwne. Zużyliśmy już cały zapas?
Likier figowy bez lodu smakuje... tak sobie. Wiedziona podejrzeniem zmierzam do lodówki. Oczywiście znajduję jeszcze parę kostek, po które mojemu mężowi nie chciało się iść do lodówki. Biorę ten lód, po cichu idę do pokoju i przykładam go mężowi do karku.

- Auuu! Co ty robisz?
- Kochanie, ten lód przecież nie istnieje. Jak więc możesz coś czuć?
- Już się upiłaś?!

Może trochę... Grunt, że na wesoło!


środa, 23 listopada 2005

Wirtualny przyjaciel

Wirtualny przyjaciel ma szereg niezaprzeczalnych zalet.

Żeby się z nim spotkać, nie musisz się umawiać, sprawdzać, czy ma wolny wieczór, czy napewno jest w domu. Wystarczy napisać "Jesteś?"...

Nie musisz się ładnie ubierać, malować, układać włosów.

Możesz być nadal w piżamie i szlafroku, z maseczką na twarzy albo kołtunem na głowie.

Aby go zaprosić, nie musisz sprzątać w domu.

Nie musisz szykować kolacji, ani nawet robić herbaty.

Możesz z nim rozmawiać do późnej nocy, nie martwiąc się, że trzeba będzie wracać do domu taksówką.

Twój wirtualny przyjaciel może zmienić miejsce zamieszkania, może przeprowadzić się nawet na inny kontynent, a Ty tego nie odczujesz, o ile będzie to miejsce z dostępem do intenetu.

Wirtualny przyjaciel wysłucha Cię cierpliwie, pocieszy, doradzi, zrozumie, zniesie Twoje humory, przytuli, pogłaszcze, pomoże.

Podzieli się swoimi troskami, problemami, ale i radościami.

Sprawi, że Twoje własne kłopoty wydadzą Ci się nieistotne i niepoważne.

Sprawi, że oplujesz monitor ze śmiechu albo spadniesz z krzesła. Może będziesz nawet turlać się po dywanie.

Może nawet nie wiesz, jak wygląda. Może tylko w przybliżeniu znasz jego wiek. Nieważne - i tak jest Ci bliski jak nikt inny.

Pod wieloma względami jest prawdziwszy, niż ludzie, z którymi spotykasz się twarzą w twarz.

Nie ocenia Cię po wyglądzie, lecz po tym, co myślisz i czym się dzielisz.

Łatwiej jest zdradzić mu ciemne strony Twojej duszy, Twoje sekrety i prawdziwe pragnienia, o których nie wiedzą nawet ci, z którymi mieszkasz pod jednym dachem.

Jak wspaniale byłoby nareszcie
usłyszeć głos
zobaczyć błysk w oczach
swoje emocje wyrażać głosem, mimiką, a nie emotikonkami
doświadczyć prawdziwego ciepła...

Ale czy wystarczy nam odwagi
by spotkać się, ujawnić szereg wad, ukrywających się dotąd między słowami?
Narazić się na widok źle skrywanego rozczarowania?
Albo na własne, niemądre rozczarowanie?



Odważny tygrys życia się nie boi,
Jaskinię lepszą ma niż nora lisa,
Lecz ja szczęśliwszy jestem od tygrysa,
Mam przyjaciela, co serce ukoi!

wtorek, 22 listopada 2005

Sesja zdjęciowa

Postanowiliśmy wyjechać na Święta do Niemiec do mojej siostry. Dzieci nadal muszą mieć paszporty, aby przekraczać granice wewnątrzunijne. Staś już ma swój paszport, gdyż jeszcze przed przyjściem na świat Danusi, byliśmy z nim na uroczystości Pierwszej Komunii Św. mojej niemieckiej chrześnicy Jessi. Danusia wyjeżdża po raz pierwszy i w związku z tym byłyśmy wczoraj u fotografa. Trochę się bałam, że Dana będzie płakać, nie da sobie zrobić zdjęcia, albo na zdjęciu będzie widać ślady łez na policzkach. Ale obawy okazały się bezpodstawne, a córcia była zachwycona sesją zdjęciową. Pani fotograf pstrykała zdjęcia, a Dana tylko zmieniała pozy i miny. Widać brakowało jej już błysków fleszy! Od czasu występu w TVN reporterzy jakoś o niej zapomnieli...



Ach, jak ja bym chciała być tak fotogeniczna... Moje zdjęcia paszportowe to obraz nędzy i rozpaczy. Wstydzę się je pokazywać celnikowi na granicy. Całe szczęście, że Polska została przyjęta do Unii i już nie muszę!

poniedziałek, 21 listopada 2005

Złośliwostki

Każdy chyba zna prawa Murphy'ego, głoszące na różne sposoby, że jeżeli coś ma szansę się nie udać, to napewno się nie uda. Najlepiej znana jest zasada, że kromka posmarowana masłem zazwyczaj spada posmarowaną stroną na dół, a prawdopodobieństwo tegoż wzrasta wprost proporcjonalnie do ceny dywanu. U mnie na przykład sprawdza się zasada, że gdy postanowię sobie odpuścić i zamiast sprzątać wychodzę na spacer z dziećmi, albo zajmuję się czymś przyjemniejszym - mogę spodziewać się telefonu, że zaraz będę miała gości. Żaden pośpiech nie jest w stanie mi pomóc i ze wstydem przyjmuję gości w zapuszczonym mieszkaniu...

Inna złośliwość losu dotyczy mojej fryzury. Z moimi włosami niewiele da się zrobić i zazwyczaj fryzura oscyluje pomiędzy należącą do właściciela zaczarowanego ołówka a Alfem z planety Melmac. Łatwo możecie to sobie wyobrazić.



Są jednak takie dni, gdy susząc i układając rano włosy, nie mogę wyjść z podziwu, że tym razem włosy są posłuszne szczotce. Nie są ani przylizane, ani nastroszone - są poprostu w sam raz. Mój zachwyt trwa tyle, ile potrzeba na wyjście z łazienki i podejście do okna. Rzecz jasna na dworze leje i zanim dotrę do pracy moje włosy wchłoną tyle wilgoci, ze na dobrą sprawę mogłam ich wcale nie suszyć.

Próbowałam sobie tę zależność jakoś wytłumaczyć, niekoniecznie złośliwością losu. Może poprostu moje włosy lubią wilgotne dni, dlatego wtedy są bardziej podatne?

Nauczona doświadczeniem, pewnej soboty podchodzę do okna i widząc strugi deszczu cieszę się, że dziś nie muszę wychodzić z domu. A że spodziewamy się wieczorem gości, przy takiej pogodzie, mogę się spodziewać współpracy ze strony moich włosów.

A gdzie tam!

Wykorzystując wszelkie dostępne mi sztuczki fryzjerskie i szeroki zakres kosmetyków usztywniających uzyskuję modny, acz zupełnie nietwarzowy efekt zmokłego jeżozwieża, w dodatku całkowicie pozbawiony połysku.

I jak tu nie wierzyć Murphy'emu?

niedziela, 20 listopada 2005

Młodzieżówka rośnie!

Jak widać po dacie na zdjęciu, Staś już parę miesięcy temu przewidział, jaka partia  wkrótce będzie miała najwięcej do powiedzenia!



sobota, 19 listopada 2005

TADAM!!!

Od dłuższego czasu próbuję skłonić Stasia, żeby posprzątał u siebie w pokoju. Nic to nie daje. W końcu idę na ustępstwo i proponuję, że ja pozbieram rycerzy, a Staś klocki lego. Wygląda to tak, że ja zbieram wszystko jak leci, a Staś wrzuca ze 3 klocki, po czym zapomina o sprzątaniu i zaczyna z nich budować. Tak więc Staś się bawi, ja kończę sprzątać i wychodzę do kuchni.

Po chwili Staś przychodzi:

- Mamo, chodź, coś ci pokażę!
- Jestem zajęta, nie możesz tego tu przynieść?
- Nie, mamusiu, chodź!

Prowadzi mnie do swojego pokoju i  z dumnym i radosnym "TADAM!!!" pokazuje mi pięknie wysprzątany przeze mnie pokój.

Jak widać, podobnie jak jego tatuś, Staś jest przeświadczony, że mieszkanie sprząta się samo...


piątek, 18 listopada 2005

Równouprawnienie

Który to już raz wieczorny paciorek Stasia staje się tematem notki?
Tym razem Staś uznał, że płeć piękna bywa niesłusznie pomijana:

- W imię Ojca, i Syna, i Ducha... ojej, zapomniałem o czymś. Jeszcze raz: W imię Ojca, i Syna, i córki, i Ducha Świętego AMEN!

A matka gdzie, ja się pytam???

czwartek, 17 listopada 2005

Przepalona żarówka

Niedawno w TV pojawiła się bardzo irytująca reklama, chyba jakiegoś banku. Czteroosobowa rodzinka siedzi sobie spokojnie przy stole, aż tu nagle w żyrandolu przepala się żarówka, na co domownicy reagują objawami histerii. Głos z ekranu mówi: "Oni nie mają większych problemów".

Wczoraj w Faktach widziałam posiniaczone plecy dzieci katowanych przez rodziców, szew na główce maleństwa po trepanacji czaszki, wychudzone dziecinne ciałka, podłączone do aparatury ratującej życie. Widziałam też w internecie zdjęcie Agnieszki, która zmarła w wieku kilkunastu miesięcy wskutek nieuleczalnej choroby. Dotarło do mnie, że ja jestem taka, jak ta rodzinka z reklamy. O Boże, mój synek ugryzł kolegę! A może nie ugryzł, ale mógł ugryźć, to przecież okropne, dziecko mi się degeneruje! Ludzie, mojej córci prawie stała się krzywda! Nic się nie stało, ale co by było, gdyby się stało, olaboga!

I pomyślałam, że jestem wdzięczna Opatrzności za te kłopoty. Za to, że są właśnie takie. Pozwólcie, że nadal będę się uskarżać na takie drobiazgi, ale wiedzcie, że mam do tego dystans i jestem szczęśliwa z moimi problemami. Łącznie z tymi, o których nie piszę.


środa, 16 listopada 2005

Czyżby jednak królewna?

Mam pewne podejrzenia, że jedna z bliskich mi osób w tajemnicy podczytuje bloga. A konkretnie chodzi mi o moją córcię Danusię. Wniosek ten nasunął się sam, gdy obserwowałam jej zachowanie po opublikowaniu notki pt. "NieŚpiąca Królewna".

Osądźcie sami:

- W nocy nie miała zamiaru spać. Być może gdybym położyła pod materacem ziarnko grochu, wówczas zmieniłaby zdanie. Niestety to przyszło mi do głowy dopiero teraz, już po zarwanej nocce.

- Przed wyjściem z domu uparła się, by zamiast czapki założyć koronę, taką na bal maskowy. Z uwagi na temperaturę bliską zeru nie mogłam się na to zgodzić, a więc byliśmy skazani na ryk o natężeniu zbliżonym do sygnału syreny alarmowej.

Chyba trochę za bardzo wzięła sobie do serca tę rolę...


wtorek, 15 listopada 2005

NieŚpiąca Królewna

Nasza córcia śpi czujnie jak ptaszek. Byle szelest powoduje, że jakaś sprężynka składa Danusię do pozycji siedzącej. Czasami jednak, gdy część nocy przesypia ze Stasiem, nie budzi jej nawet, jak brat się po niej przeturla albo położy w poprzek niej. Naprawdę zaskakujące obrazy widzę czasem, gdy wchodzę do pokoju śpiących dzieci. Z plątaniny kończyn trudno odgadnąć, które są czyje. Mam ochotę wtedy zrobić zdjęcie, ale błysk flesza napewno by je obudził, a tego byśmy nie chcieli!
Wchodzę więc na paluszkach do pokoju, ostrożnie biorę Stasia na ręce i przenoszę go do jego łóżka, a on przytula się do swojego bałwanka, zwija się w kłębuszek i śpi dalej. Skradam się z powrotem do sypialni. Niemal wstrzymując oddech kładę się ostrożnie obok Danusi, tak aby nie drgnęła żadna sprężyna w łóżku. Już mam odetchnąć z ulgą, gdy rozlega się: "Łeeeeee! Mamaaaaa!".

Jak to działa? No jak?



poniedziałek, 14 listopada 2005

Wracam do Was starsza...

Z soboty na niedzielę przeskoczyła kolejna cyferka w liczbie określającej mój wiek. Odkąd trzy lata temu przekroczyłam trzydziestkę, przestało to robić na mnie wrażenie. Pewnie znów zacznie, gdy zbliżę się do końca kolejnej dekady...

Wolałabym chyba obchodzić urodziny w innym miesiącu, cieplejszym, mniej depresjogennym. Tak się jakoś składa, że zawsze w dniu urodzin znajduję jakiś powód do łez. Może w tym dniu jestem bardziej wyczulona na okazywaną mi miłość, zainteresowanie, pamięć, a więc bardziej niż zwykle wrażliwa i podatna na zranienie? Tym razem było podobnie, aż trochę głupio mi do tej pory... Otóż na zakończenie imprezy urodzinowej rozpłakałam się, gdyż poczułam się zraniona przez parę przyjaciół. W tej chwili, trzeźwa jak stokrotka nadal sądzę, że zasłużyli na wyrzuty z mojej strony. Oni chyba też doszli do tego wniosku, bo następnego dnia wrócili z przeprosinami.  Pomimo tego niefortunnego zakończenia, impreza była bardzo udana. Ciasto zjedzone do ostatniego okruszka, wino wypite do ostatniej kropelki. Wspaniałe prezenty.

Jeśli poprzednią noc spędziło się pijąc wino z przyjaciółmi do bladego ranka, oczywistym marzeniem jest przespanie całego dnia. Niestety dzieci wyspały się znacznie wcześniej niż ja i zrobiły mi pobudkę o 8. Mogło być znacznie gorzej, ale i tak każda myśl o zmianie pozycji na pionową wywoływała u mnie dreszcze. Jarek wstał pogodny jak skowronek, gdyż postanowił przetestować preparat 2KC, co dało olśniewający skutek. A ja odwlekałam konieczność wstania tak długo, jak się dało, udając że nie zauważam podejrzanego zapachu dobiegającego ze strony Danusiowej pieluchy. Uporałam się z tym jakoś... w końcu jestem przyzwyczajona do wycierania pup. Sprzątanie po gościach zajęło mi cały dzień, bo dzieci marudne, bo ja ospała... Dopiero pod wieczór poprawił mi się humor, głównie dzięki Izie, która zadzwoniła aż z Kanady! Onet też zrobił mi mały prezencik...

Chodzę sobie po domu, podśpiewując "Happy birthday", na co Staś mówi:
- Mamusiu, ale ja przecież nie mam dzis urodzin!
- Nie Stasiu, ale ja mam. - poinformowałam. Oczekiwałam, że zacznie uzurpować sobie prawo do obchodzenia tego święta, ale zaskoczył mnie, mówiąc:
- W takim razie wszystkiego najlepszego, mamusiu!

Naciągnęłam go na laurkę, a jakże:


Powyższy rysunek przedstawia: Drzemiącego Fiołka (z bajki o Troskliwych Misiach) i rycerza, który przez niego przeskakuje i jednocześnie go wącha. Napis wykonany przez Stasia własnoręcznie - ja dyktowałam mu kolejne literki.

Wykończona tym długim, urodzinowym dniem, wychodząc spod prysznica nie mogłam wprost uwierzyć, że to już koniec i będę mogła się położyć... Okazało się, że słusznie, ponieważ Staś, śpiąc w moim łóżku, na moim miejscu, postanowił dostarczyć mi nowych wrażeń w postaci przemoczonej piżamki i kałuży na prześcieradle. Nawet się nie obudził! Przebrałam go, zrezygnowana rozłożyłam na łóżku jakieś ręczniki i poszłam spać.

Niewątpliwie na brak wrażeń nie mogę narzekać...



A tak wyglądałam trzydzieści lat temu...

czwartek, 10 listopada 2005

Dzieci szybko się uczą!

Nauka sprzątania

Nie tak dawno pisałam o tym, jak Danusia próbowała wyrzucić papierek do lodówki. Teraz to już się nie zdarza. Na polecenie "wyrzuć to do śmieci" idzie do kuchni, otwiera szafkę, wyrzuca papierek, zamyka szafkę i wraca głaszcząc się po głowce za to, że tak ładnie sprząta. Nawet w tym mnie wyręcza!

Nauka mówienia

Dana świetnie sobie radzi ze słowami takimi, jak: buła, dzieci, siusiu, Tasiu, pora więc rozszerzyć jej słownictwo.

- Danusiu, powiedz "KO CHAM CIĘ"
- KO AM ZIE!

Zachwycające. Rozczulające. Ach.

Nauka siusiania

Tu niestety nie możemy pochwalić się sukcesami. Dana nadal chętnie siada na nocniku, ale do niego nie siusia. Natomiast w lot chwyciła, że po wstaniu z nocniczka należy wytrzeć pupę papierem toaletowym. Pękam ze śmiechu patrząc, jak mała w pozycji Małysza na skoczni próbuje dosięgnąć rączką z papierem do własnej pupci. Na szczęście nie dosięga. Na szczęście, ponieważ przypomina sobie inne zastosowanie papieru toaletowego i wyciera sobie nim nosek. Przestaję się śmiać dopiero, gdy Danusia próbuje tym samym papierem wytrzeć również mój nos. Fuj!

A teraz coś z zupełnie innej beczki

Wieczór. Staś odmawia paciorek, całkiem sam mówiąc "Dobranoc Ci Boziu..." i "Aniele Boży". Na zakończenie prosi zawsze o dobre sny, a ja modlę się wraz z nim, żeby to pomogło, bo w tym wieku zły sen potrafi zatruć całą radość życia. Wiem coś o tym, bo do tej pory pamiętam swoje przerażające sny z dzieciństwa. Koniec, gaszę światło, ale Staś jeszczcze chce coś dodać.

- Mamusiu, chcę coś jeszcze powiedzieć Bozi.
- Dobrze, to powiedz.
- Ale Bozia nie będzie mnie widziała, musisz zapalić światło

Zapalam.

- Boziu, ja jestem Staś. Staś Ladolucki.

O, teraz Bozia już napewno już się nie pomyli, zsyłając dobre sny...




środa, 9 listopada 2005

Jak zachować spokój robiąc zakupy z dzieckiem

Zakupy w sklepie samoobsługowym to przekleństwo chyba każdej mamy, która musi je robić z dzieckiem. Z ręką na sercu muszę stwierdzić, że małe Ladorusie nie są wybitnie niegrzeczne w sklepie. Ostatnio były nawet bardzo grzeczne, dopóki nie odmówiłam kupienia Stasiowi jajka z niespodzianką tuż przy kasie. Staś zaczął ryczeć, głośno powtarzał, że pani kasjerka mu się nie podoba i zaraził swym płaczem Danusię. W tym momencie przypomniała mi się anegdota, którą dawno temu czytałam gdzieś w internecie. Udało mi się ją znaleźć i zamieszczam ją poniżej, ku pokrzepieniu serc wszystkich mam zdołowanych zakupami:
Przeciętny supermarket w Polsce, przeciętna matka z dzieckiem na zakupach. Problem z dzieckiem też przeciętny ale, jak się okazuje, do pokonania.
Wystarczy tylko spokojnie i cierpliwie tłumaczyć...
Pewien mężczyzna w supermarkecie zauważył kobietę z mniej więcej trzyletnią dziewczynką siedzącą w wózku na zakupy. Gdy matka przejeżdżała obok półek z ciastkami mała oczywiście zaczęła domagać się ciastek. Gdy usłyszała od mamy krótkie i stanowcze "nie" zaczęła wrzeszczeć i płakać na cały sklep.
Matka zareagowała na ten płacz spokojnym stwierdzeniem:
- Kasiu, mamy już połowę sklepu za sobą, już niedługo wychodzimy, nie denerwuj się...
Zaciekawiony mężczyzna poszedł za nimi dalej. Przy stoisku z cukierkami sytuacja powtórzyła się. Dziewczynka zażądała cukierków, a słysząc odmowę strasznie się rozpłakała. I znowu matka spokojnie powiedziała:
- Kasiu, nie płacz. Zostały nam tylko dwa stoiska i idziemy do kasy...
W kolejce do kasy mężczyzna stanął za obserwowaną parą. Mała dziewczynka oczywiście natychmiast zaczęła wrzeszczeć o gumy, a po odmowie ze strony mamy zaczęła strasznie się złościć i krzyczeć. Matka spokojnie powiedziała:
- Kasiu, zapłacimy i za pięć minut wyjdziemy ze sklepu. Potem pojedziemy do domu i będziesz mogła się przespać...
Mężczyzna nie wytrzymał i powiedział do kobiety z podziwem:
- Jestem pod wrażeniem cierpliwości jaką pani okazuje małej Kasi...ja bym już dawno nie wytrzymał nerwowo.
Kobieta odpowiedziała:
- Ale ona ma na imię Ania... Kasia to ja...

wtorek, 8 listopada 2005

Niewolnicy

Często się zastanawiam, ile tak naprawdę w człowieku jest wolnej woli. Nasze działania są wypadkową naszego genotypu, wychowania i sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Nie bez znaczenia są też warunki atmosferyczne i nasza fizjologia. Gdy tworzą się plamy na Słońcu, francuscy Murzyni podpalają samochody. Gdy zbliża się menstruacja, kobiety zatruwają życie swojemu otoczeniu. Gdy nadchodzi jesień i dni stają się krótsze, ludzie pochmurnieją, garbią się i zamykają swoje okna i swoje dusze. Niewielki guzek na mózgu potrafi zamienić człowieka życzliwego wszystkim w upierdliwego despotę. Wiele przestępstw daje się wytłumaczyć bądź działaniem w afekcie, bądź też chorobą psychiczną.
Czy wolna wola to tylko mit?



poniedziałek, 7 listopada 2005

Someone Special

Chodziłyśmy do jednej klasy w liceum. Kochałyśmy się w tych samych chłopakach. Z tą różnicą, że ja bez wzajemności. Razem uczyłyśmy się grać na gitarze, z tym, że ona miała znacznie większy talent plastyczny, niż muzyczny (przepraszam Cię Izuś!). Za to malować potrafi przepięknie! I dziergać na drutach, i szyć...

Gdy przyszedł moment wyboru kierunku studiów, miałyśmy z tym jednakowy problem. Ja dałam się namówić bratu na biologię, a ona myślała raczej o medycynie. Koniec końców zgodziła się iść ze mną na biologię, ale pod warunkiem, że jeśli przyjdzie nam kroić żaby czy inne zwierzęta, to zajmę się tym ja. Zgodziłam się na ten warunek i chyba nawet próbowałam na którychś zajęciach pokroić jakąś poczwarkę, ale skalpel dostał się nam tak tępy, że nie było szans na wypreparowanie jej układu nerwowego (a może pokarmowego?). W każdym razie Iza świetnie sobie sama teraz radzi z krojeniem potworów, a konkretnie pająków, bo tym się teraz między innymi zajmuje w dalekim Halifax, gdzie mieszka wraz z wspaniałą córeczką Martą.

Miałam tę notkę napisać w ubiegły piątek, w dniu jej urodzin, ale pomyślałam sobie, że może sobie tego nie życzy... Teraz myślę, że może sprawiłoby to jej przyjemność. Myślę, że chociaż napewno ma tam przyjaciół, mimo to czuje się trochę samotna... I kto wie, czy jej kanadyjscy przyjaciele wiedzą, kiedy obchodzi urodziny? Więc może miło jej będzie, gdy tu do mnie zajrzy i znajdzie tę notkę?



Izuniu! W Dniu Twoich Urodzin życzę Ci, żebyś znalazła szczęście, niezależnie od tego, czy będziecie mieszkać w Kanadzie czy w Polsce! Sto lat!

Jeśli chcecie odwiedzić Izę i Martę za Oceanem, to tu jest link .

sobota, 5 listopada 2005

Tak sobie myślę...

Spacerując z dziećmi ulicami Torunia, czasami myślę o tym, czy kiedyś zdarzy się, że ktoś mijając nas spojrzy, uśmiechnie się i powie: "O, to chyba małe Ladorusie, prawda? A Ty musisz być Ania?"

Jak myślicie czy to możliwe?

A co, jeśli ktoś z naszych wirtualnych znajomych mijając nas nie rozpozna dzieciaków, ciepło okutanych w jesienne ubranka? Szkoda by było...


piątek, 4 listopada 2005

Nie tylko brzuszek...

Pamiętacie Agusię, która ma fajniejszy brzuszek ode mnie? Podczas długiego weekendu uszczęśliwiony Staś miał okazję przebywać u jej rodziny. Pewnego poranka zdarzyło się, że siedzą sobie z Agusią w piżamach przy śniadaniu, po czym Aga mówi do Stasia:

- Stasiu, poczekasz tu na mnie? Pójdę do góry się przebrać.
- Ale ja z wielką przyjemnością popatrzę, jak się rozbierasz!



Wczoraj wieczorem słyszę, jak Staś woła do mnie z drugiego pokoju:

- Mamusiu! Czy zostaniesz moim mężem?
- ???

Później, kładąc Stasia do łóżka, postanowiłam poruszyć ten temat.

- Stasiu, dlaczego mnie poprosiłeś, żebym została Twoim mężem?
- Bo przecież nie mam ani jednego! Mąż jest potrzebny, żeby zarabiał pieniążki i przynosił prezenty!

Hmm... Chyba muszę baczniej kontrolować, co mój Staś ogląda w TV... Czyżby to była "Moda na sukces"?


Dziękuję wszystkim trzymającym kciuki - dziś w przychodni było kulturalnie, po kolei, szybko i sprawnie. W ciągu 40 minut zebrałam wszystkie podpisy, a nawet zdążyłam miło sobie pogawędzić z sympatycznym (i przystojnym!) lekarzem, sprawiającym wrażenie szczerze zainteresowanego moim stanem zdrowia. Bardzo to nietypowe w dzisiejszych czasach... Jeszcze raz Wam dziękuję i mam nadzieję, że nie jestem teraz w Waszych oczach ostatnią ofiarą życiową...


czwartek, 3 listopada 2005

Asertywność- zero.

W związku z tym, że wracam do firmy jako pełnoprawny pracownik, muszę przejść przez gehennę zwaną niewinnie badaniami wstępnymi. Wybrałam się więc dziś wczesnym rankiem, na wszelki wypadek na czczo, do odpowiedniego przybytku. Zajęłam miejsce w kolejce do okulisty i spokojnie zajęłam się czytaniem książki. Po upływie 1,5 godziny do gabinetu wszedł pan, po którym miałam wejść ja. Spakowałam więc książkę i stanęłam profilaktycznie przy samych drzwiach. Drzwi się otworzyły, a przez nie śmignęła do środka jakaś smarkula. Nie podejrzewałam jeszcze chamstwa, myślałam, że może tylko po jakiś podpis, albo co... Wyszła po chwili, a po niej zaraz druga, myk do środka. Zagotowało się we mnie i tłumaczę ludziom, że mnie wypchnięto z kolejki. Ale kogo to obchodzi... Próbowałam więc rozmawiać z dziewczyną, która była następna w kolejce, tłumacząc jej, że przecież czekam dłużej niż ona. "Wszyscy się śpieszymy, proszę pani". Nic nie wskurawszy, oddałam kartę pani w recepcji i ze łzami wściekłości w oczach poszłam do pracy.

Gdybym była moim pracodawcą, to chyba bym przemyślała zatrudnienie osoby tak życiowo niezaradnej na moje stanowisko...  Powinnam się zapisać na jakiś kurs asertywności. Tylko patrzeć a wszyscy wejdą mi na głowę, łącznie z dziećmi, a ja zostanę zahukaną szarą myszką, która nie ma nic do powiedzenia nawet we własnym domu. Ale cóż, już w podstawówce wychowawczyni powiedziała, że mam zbyt słabe łokcie by do czegoś w życiu dojść...

Jutro drugie podejście, trzymajcie kciuki.


środa, 2 listopada 2005

Wrogowie

Od paru dni podejrzliwie rozglądam się po mieszkaniu, jakbym zamieszkała nagle pośród wrogów, czyhających na chwilę mojej nieostrożności. Z trwogą patrzę na żelazko, suszarkę do włosów, świeżo zaparzoną kawę, wijące się wokół komputera kable, wszelkie rogi i kanty... Kontakty, chociaż zablokowane, śmieją się ze mnie ironicznie i tylko czekają, epatując grozą.

Był sobotni ranek. Mąż ścielił łóżko, Danusia bawiła się tuż obok. Ja stałam tyłem, widząc tę scenę w lustrze. Byłam pewna, że Jarek widzi małą, ale nagle dostrzegłam kątem oka, że opuszcza klapę ciężkiej sofy wprost na szyję Danusi, której główka pochylona była nad pudłem na pościel. Zaczęłam krzyczeć i Jarek w ostatniej chwili przytrzymał opadającą klapę, tak że tylko lekko uderzyła Danę w kark. I nie wiem, czy cudem uniknęliśmy nieszczęścia, czy tylko wyolbrzymiam i nic złego by się nie stało. Przez cały czas mam tę scenę przed oczami i myślę, że niewiele brakowało i bylibyśmy teraz z małą w szpitalu...

Miałam o tym nie pisać, bo nie jest to scena, którą chce się utrwalić. Ale męczę się wciąż o tym myśląc i wierzę w terapeutyczną siłę bloga. Wierzę, że jak już nie raz pomożecie mi się uporać z problemem. Nic by się nie stało, prawda? Nic... a może...

Nie jesteśmy w stanie pilnować dziecka przez cały czas. Możemy starać się zapewnić mu jak najbezpieczniejsze otoczenie... Ale z pozoru bezpieczne przedmioty okazują się wręcz zabójcze. Podam Wam przykład Łukasza, którego znam z opowiadań. Osiem lat temu mocował się z bratem, który tak nieszczęśliwie go odepchnął, że uderzył głową w kant stołu tuż nad uchem. Po miesiącach śpiączki obudził się całkowicie sparaliżowany. Dzięki rehabilitacji obecnie może się poruszać na wózku. Świetnie sobie radzi, jest wspaniałym młodym człowiekiem. Czy ktoś był w stanie zapobiec temu wypadkowi? Wciąż poruszamy się na skraju życia i koszmaru i tylko dobry Anioł Stróż jest w stanie nas ochronić...

Mój najstarszy brat Bogdan miał 1,5 roku. Mama karmiła kolejne dziecko - malutkiego Piotrusia, a Bogdan bawił się w drugim pokoju. Nagle mamę coś tknęło, weszła do pokoju - dziecka nie ma. Patrzy, a Boguś stoi na parapecie po zewnętrznej stronie okna! Nie pamiętam, które piętro to było, w każdym razie wysoko. Z duszą na ramieniu mama podeszła do okna i zawołała synka, siląc się na spokój, żeby go nie przestraszyć. Po chwili był już w jej ramionach. Nie potrafię wyobrazić sobie tego przerażenia ani tej ulgi. W tym momencie mama zrobiła to, co i ja bym zrobiła po tak ciężkim przejściu - spakowała rzeczy swoje i dzieci i pojechała do swojej matki, odzyskać spokój, na ile to możliwe. Słyszałam tę historię tysiąc razy i za każdym razem budzi we mnie tak samo silne emocje.

Jeżeli ktoś z Was chce pomóc Łukaszowi, dodałam link po lewej stronie w kategorii "Dobry uczynek" (Łukasz Paulo).

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...