Strony

czwartek, 26 czerwca 2014

Wielkie możliwości

Byłam dziś na premierze filmu krótkometrażowego, tworzonego podczas warsztatów filmowych, których uczestnikiem był nasz Staś. Film trwa 7 minut, a praca nad nim trwała kilka miesięcy, co daje pojęcie na temat pracochłonności przedsięwzięcia. Ale frajdy przy tym cała masa. Zapraszam do oglądania.


A oto nasz młody, dobrze zapowiadający się filmowiec:



Po filmie. Rozmowa z Danusią na zupełnie inny temat. Danusia właśnie wróciła z imprezy na wolnym powietrzu, jest zarumieniona i wygląda ślicznie, więc nie omieszkałam jej tego powiedzieć.

- Danusiu, może gdy Staś kiedyś zostanie filmowcem, to będziesz grała w jego filmach?
- Tak! Albo zostanę jego menadżerką... albo ochroniarzem...

Otóż to, w tym wieku można wszystko!


wtorek, 17 czerwca 2014

Gdzie ja mam głowę, czyli Warszawa

Moje życie ostatnio gna, aż trudno za nim nadążyć.

Wczoraj wstałam raniutko, by w spokoju przygotować się do dwudniowego wyjazdu do Warszawy, przeświadczona, że wyruszamy o 7.30. Ledwie zdążyłam się wykąpać i umyć zęby, gdy usłyszałam domofon. To moja szefowa, która stała już pod moją klatką, gdyż nie odbierałam telefonu. No cóż, najwyraźniej wyjazd miał być o 6.30... Wrzuciłam więc na chybcika jakieś przypadkowe kosmetyki do torby, pożegnałam się z rodziną i z mokrą głową pobiegłam do samochodu. Bez śniadania, kawy, ani śladu makijażu. Szczęściem, że chociaż zęby umyłam. Włosy wyschły, tworząc malowniczą kupę siana, a namiastkę makijażu zrobiłam gdy staliśmy w korku.



Szkolenie dotyczyło dość ciężkiego tematu, a mianowicie nowych rozporządzeń na temat chemikaliów. Mimo wszystko nie dało się nudzić. Szkolenie było znakomicie zorganizowane, prelegenci bardzo kompetentni , a jedna z nich - pani Marcela, prowadziła swoje wykłady wręcz brawurowo! Klasą i poczuciem humoru przypominała mi Marię Czubaszek. Ponadto, chociaż to może nie najważniejsze, nie mogę pominąć milczeniem obiadów w barze Tęcza - tak smacznych posiłków na żadnym szkoleniu nie jadłam (a zaliczyłam ich dość sporo). Polecam ten bar o skromnym, ascetycznym wręcz wystroju i kompletnie nieadekwatnej, kolorowej nazwie. Serwowane u nich gazpacho po prostu wymiata, bez dwóch zdań.



Po zakończeniu pierwszego dnia szkolenia, zameldowałyśmy się w sieciówkowym hotelu o mikroskopijnych pokoikach i kompaktowych łazienkach. Ale i tak nie zamierzałyśmy tam spędzać więcej czasu, niż to konieczne i ruszyłyśmy w miasto. Nasz wyjazd zbiegł się z imieninami Szefowej, która zaprosiła nas z tej okazji na kolację (nas, to znaczy mnie i D. - koleżankę z zaprzyjaźnionej firmy) do restauracji Lokanta z kuchnią turecką. Trafiłyśmy na fajną promocję - druga butelka wina gratis, grzech nie skorzystać. I znowu objadłam się nieprzytomnie, ale wszystko było tak obłędnie smaczne, że sami rozumiecie. W drodze powrotnej nabyłyśmy jeszcze jedną buteleczkę, którą wypiłyśmy już w hotelu. Zrobił się z tego znakomity babski wieczór. A co najlepsze, wino nie miało żadnych skutków ubocznych dnia następnego.



Tak się złożyło, że w drugim dniu mojej nieobecności w domu, mój mąż musiał również wyjechać służbowo, więc dzieciaki po powrocie ze szkoły były przez parę godzin same. Niestety w ubiegłym tygodniu wyprałam Stasiowi telefon na tyle skutecznie, że zaniemógł całkowicie (za to jest bardzo czyściutki). Ileż ja się nerwów najadłam w drodze powrotnej do Torunia, gdy na moje liczne próby kontaktu z dziećmi, Danusi komórka odpowiadała tylko głosem automatycznej sekretarki. Drzwi mieszkania otwierałam z sercem w gardle, ale oczywiście dzieci grzecznie siedziały w domu. Komu by się chciało interesować włączeniem telefonu i kontaktem z rodzicami, no nie? Ale muszę pochwalić dzieciaki za samodzielność, bo poradziły sobie znakomicie. Teoretycznie mogę spokojnie wyjeżdżać w kolejne podróże służbowe. Tylko muszę jeszcze ogarnąć moją roztrzepaną głowę!



czwartek, 12 czerwca 2014

To nie jest miasto dla pieszych ludzi, czyli spacer po Dubaju

Całkiem długi post o moim pobycie w Dubaju powędrował do kosza. Trudno było mi oprzeć się pokusie opisania wszystkiego, ze wszelkimi szczegółami, ale tak naprawdę - kogo to obchodzi? Przecież opisy dubajskich atrakcji można znaleźć w setkach przewodników i blogów podróżniczych, nie ma sensu tego powielać. Szczególnie, że ledwo te atrakcje musnęłam.

Zamiast tego napiszę Wam o tym, jak to się stało, że to sięgające chmur miasto ze stali i szkła, które z początku obserwowałam z pełnym zachwytu dystansem, w końcu stało się mi bardzo bliskie.


Wyjazd do Dubaju zawdzięczam firmie, w której pracuję oraz targom motoryzacyjnym, które się w tym mieście odbywają. Godziny dyżurów na stoisku targowym były zabójcze, bo od 10 do 19, więc niewiele czasu pozostawało na zapoznawanie się z miastem. Tak się złożyło, że wtorkowy wieczór miałam wolny, bo reszta ekipy, czyli zarząd naszej firmy, bawiła się na wypasionym bankiecie na 4000 osób. A ja wyszłam samotnie z centrum targowego, zmierzchało się już, nie było bardzo gorąco, a buty miałam wygodne, jak mi się wtedy wydawało. Nie miałam ochoty wsiadać do metra. Zamiast tego postanowiłam wybrać się pieszo, by obejrzeć słynną fontannę dubajską, podobno największą na świecie, usytuowaną u stóp najwyższego budynku świata - Burj Khalifa (tak, tam mają manię wielkości, ale kto bogatemu zabroni). Zabłądzić się nie dało, bo budynek raczej wyróżniał się na horyzoncie, a odległość nie wydawała się zbyt duża (3 przystanki metrem). Poza tym czy jest lepszy sposób na zaprzyjaźnienie się z miastem, niż samotny spacer? Ruszyłam więc chodnikiem w kierunku majaczącej w oddali wieży.

Idę więc sobie chodnikiem, wzdłuż bardzo ruchliwej szosy. Żadnych pieszych nie spotkałam, ale nie zdziwiło mnie to zbytnio. Któż zawracałby sobie głowę chodzeniem pieszo, gdy paliwo kosztuje jakieś 1,5 za litr? Jedynie taka maniaczka, jak ja. A że dla jednej maniaczki nie warto było robić przejścia przez skrzyżowanie, musiałam skręcić w prawo, zamiast dalej zmierzać prosto do wieży. Nie było wyjścia, szłam więc licząc na to, że w końcu dojdę do jakichś pasów, ale zamiast tego po prostu skończył się chodnik. Utknęłam przy wielopasmowej ulicy, po której gnały szaleńczo samochody, bez możliwości pójścia dalej. Mogłam jedynie wrócić po swych śladach do Trade Center, ale to mi się zupełnie nie uśmiechało. Stałam więc chwilę bezradnie, gdy nagle przy mnie pojawił się jakiś Arab. Trochę się wystraszyłam, gdy podszedł do mnie i zapytał, co tu robię. Więc wytłumaczyłam mu, że się zgubiłam, na co on zaproponował, że mi wskaże drogę. Następnie bez wahania wszedł na tę wielopasmową ulicę z pędzącymi samochodami i mnie przez nią przeprowadził. Potem odprowadził mnie jeszcze spory kawałek, podczas gdy ja gorączkowo zastanawiałam się, czy powinnam mu dać napiwek. Na szczęście zrezygnowałam z obdarowania go banknotem, gdyż najwyraźniej ów człowiek pomógł mi całkowicie bezinteresownie. Na koniec wskazał mi dalszą drogę, podał mi rękę, życzył powodzenia i wrócił w kierunku wielopasmówki. A ja poszłam dalej skwerkiem pełnym palm.

Niestety pomoc okazana mi przez tego życzliwego człowieka poszła całkowicie na marne, gdyż droga, którą szłam, była również pozbawiona przejść dla pieszych. Samodzielnie nie zdobyłam się na zademonstrowany przez niego manewr, więc idąc chodnikiem zatoczyłam koło i dotarłam dokładnie w miejsce, w którym mnie zostawił. Stopy miałam już w opłakanym stanie, robiło się ciemno... cóż, poddałam się i z trudem dotarłam na przystanek metra.

Jednak nawet metrem nie było łatwo podbić fontannę. Przystanek metra prowadzi prosto do olbrzymiego centrum handlowego, przez które trzeba najpierw przejść... najlepiej wydając masę pieniędzy po drodze. Świetny chwyt marketingowy.


Jakoś się oparłam mijanym po drodze sklepom najsłynniejszych światowych marek i w końcu zamarłam nad brzegiem olbrzymiego basenu i chłonęłam to cudowne widowisko wodno-świetlno-muzyczne. To było zdecydowanie warte moich zdartych stóp!

Nagrałam nawet film, jednak wyszukiwarka wskaże Wam z pewnością setki lepszych.



Czekała mnie jeszcze droga powrotna, którą uprzyjemniłam sobie smoothie o smaku mango z miętą - i to było to. Oswoiłam miasto, a ono oswoiło mnie.

Mam jeszcze tyle do opowiadania... O wspaniałych ludziach, których poznałam, o moim nowym egipskim bracie, o zaskakującej kulturze, o wyśmienitych serach i soczystych owocach, o złotej uliczce i o tym, jak okropnie w tym Dubaju marzłam...

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Mały przerywnik

Post o Dubaju się pisze, rozrasta się wręcz i nie daje okiełznać. Poza tym mam sporo nadrabiania zaległości po tygodniowej nieobecności w domu, więc czasu na pisanie nie ma zbyt wiele. Na szczęście dzieci postarały się o wypełnienie tworzącej się luki.

Zaczęła Emilka.

- Mamo, ty już nie wyjeżdżaj nigdzie, dobrze?

Skrzywiłam się nieco, bo te wyjazdy to całkiem przyjemna odskocznia. Zauważył to Staś i stwierdził:

- A niech sobie mama wyjeżdża, tylko nie na długo, i żeby zawsze bezpiecznie wracała do domu! Mamo, a w jakim kraju podobało ci się najbardziej?

- We Włoszech - odparłam bez zastanowienia.

- Aha, w tej no... Lazanii?

Głodnemu lazania na myśli... A ja przecież byłam w stolicy spaghetti Bolognese :)

Palazzo Comunale - Bolonia

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...