Strony

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Świętowanie

Chociaż w kalendarzu grudzień, za oknem listopad, albo może marzec? Taka pogoda nie sprzyja świątecznemu nastrojowi, ale przynajmniej nie utrudnia zakupów i krzątaniny. My, jak co roku, na Święta spędzamy z rodziną męża, a w domu zostają kotki pod opieką sąsiadów. Do mnie należy tylko przygotowanie ciast, w domu już pachnie, a ja postanowiłam zrobić sobie chwilę przerwy.

Zdążyliśmy zaliczyć już dwa spotkania świąteczne. Jedno z nich zorganizowała nauczycielka Emilki. Było połączone z Jasełkami, w których Emilka odgrywała główną rolę żeńską ;) Co prawda uroda Emilki, jej pucołowata buzia i perkaty nosek, krótka fryzurka raczej nie predystynują jej do roli Maryi, ale to w niczemu nie przeszkadzało, bo wypadła znakomicie! Przy okazji nie obyło się bez małych dramatów. Najpierw mój, bo gnałam do szkoły z pracy na łeb na szyję, żeby zdążyć i prawie płakałam, że przegapię ten występ, czego córka by mi nie wybaczyła (ani ja sobie). Drugi dramacik - Danusia czekała na mnie przy drzwiach do sali, w których odbywało się przedstawienie. Ja weszłam innymi drzwiami i byłam pewna, że Danusia jest na sali, a ona przez cały występ stała przy wejściu i płakała. Próbowała się do mnie dodzwonić, ale oczywiście miałam wyciszony telefon. Nie było łatwo ją uspokoić i miała wielki żal, że przeze mnie nie widziała Jasełek. A trzeci dramacik, już naprawdę malutki - starannie udrapowana chusta na głowie Emilki - Maryi zaraz na początku zsunęła się na podłogę. Nauczycielka przewiązała więc ją jedynie prowizorycznie jak na zdjęciu poniżej. A ponieważ się spóźniłam, nie mam żadnego zdjęcia Emilki w oryginalnym przebraniu. Ale mimo wszystko przedstawienie i spotkanie wigilijne będziemy miło wspominać.



Drugie spotkanie zorganizowane było przez grupę cyrkową Cool Kids, do której dziewczęta od niedawna należą. Jestem ogromnie zadowolona z zajęć cyrkowych. Grupa jest zgrana, panuje w niej świetna atmosfera, a niektóre z dzieci (właściwie już młodzież) należą do niej już od 7-10 lat. Byłam na jednym z przedstawień i naprawdę niesamowite było, co dzieci są w stanie zademonstrować. Akrobacje i żonglerka tych starszych była na wysokim poziomie, a młodsze dzieci nadrabiały entuzjazmem i przejęciem.


Na spotkanie wigilijne dzieci miały wykonać własnoręcznie prezenty dla wylosowanej osoby. Nie miałam zbyt wiele czasu na kombinowanie i zdecydowałam się na pierniczki. Chociaż okazało się to bardzo pracochłonnym zajęciem - ponad 3 godziny zajęło nam pieczenie i zdobienie.



Niektóre z prezentów były naprawdę świetne i pomysłowe, a niektórzy poszli na łatwiznę i kupili prezent w sklepie. Nie lubię.



Danusia dostała książkę i ozdoby świąteczne (ze sklepu, ale wybaczam), a Emilka... pierniczki :) Zresztą pierniczki były najbardziej popularnym prezentem na tej imprezie.

No to koniec przerwy... wracam już do świątecznych przygotowań, a Wam Kochani życzę spokojnych, pełnych miłości Świąt Bożego Narodzenia!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

StarForce 2013


Gdyby nie Staś, pewnie nigdy nie obejrzałabym Gwiezdnych Wojen. Próbowałam kiedyś, ale filmy te zwyczajnie mnie nudziły. Ale oglądając film z dzieckiem ma się zupełnie inną perspektywę. Nie da się ukryć,  że fenomen Star Wars zawładnął również mną. Mam już za sobą kilkukrotne obejrzenie całej sagi, a czasem daję się namówić też na oglądanie wersji animowanej. Ale daleko mi do takiego pasjonata, jak Staś, który swym entuzjazmem zaraził obie siostry. W każdym razie gdy 4 lata temu po raz pierwszy usłyszeliśmy o imprezie StarForce, postanowiliśmy wziąć w niej udział. Nie udało się z powodów logistycznych, gdyż tamtego roku Bydgoszcz była organizatorem (zmieniają się co rok z Toruniem), ale w 2011 roku już poszło lepiej i przeżyliśmy niezapomnianą przygodę zagubionego i odzyskanego autografu Jeremy'ego Bullocha. Rok później podołaliśmy wyprawie do Bydgoszczy, a w tym roku już od miesięcy datę 30 listopada mieliśmy zaklepaną na zlot. Jak co roku mieliśmy wielkie plany związane z kostiumami, ale i w tym roku spełzły na niczym (szkoda). Mimo to było naprawdę świetnie, a Staś stanowczo oznajmił, że to najlepszy zlot StarForce, w jakim uczestniczył. Wcale mnie to nie dziwi, ale zacznijmy od początku.

Z początku byliśmy trochę rozczarowani, że termin zlotu wyznaczono na przełom listopada i grudnia. Wskutek tego całość imprezy musiała odbyć się pod dachem, co wykluczało zorganizowanie parady. Ale jak się okazało, CSW stanowi znakomite lokum dla takiego wydarzenia. Wystarczyło miejsca na wszystkie prelekcje, warsztaty i konkursy, a pomimo tłumów nie było ciasno.

Zaczęliśmy od gry terenowej, polegającej na wykonywaniu po kolei zadań wręczanych nam na różnych stanowiskach. Zadania były proste, ale ich głównym celem było obejście wszystkich podstawowych punktów zlotu. Pierwsze zadanie polegało na uniesieniu piłeczki siłą woli i koncentracji poprzez specjalne urządzenie, odczytujące fale mózgowe.


Nie wiem, na czym dokładnie polegało działanie urządzenia - grunt, że wykazało, że cała trójka Ladorusiów ma zadatki na Jedi ;)

Następnie odwiedziliśmy wioskę Tuskenów, którzy przybyli z Tatooine, albo z Gorzowa Wielkopolskiego, zależy której wersji się trzymamy.


Napotkaliśmy całą masę egzotycznych postaci...





...a potem skończyła mi się bateria w aparacie (to bolało) i byłam zdana tylko na komórkę. I jedynie w ten sposób udało mi się uwiecznić kluczowy dla moich dzieci moment imprezy, czyli konstrukcyjny konkurs Lego Star Wars. Od początku wiedziałam, że to coś dla Stasia, którego największą pasją jest LEGO, a drugą - Star Wars. Dlatego nieskromnie mówiąc - nawet nie byłam zaskoczona tym, że zdobył pierwszą nagrodę za figurkę mistrza Yody.



Danusi konstruowanie nie szło zbyt dobrze, praca rozsypała się kilka razy, nie obyło się bez łez. I wtedy jej kochany brat podszepnął jej, co mogłaby fajnego zbudować. Tym sposobem Danusia zgarnęła II nagrodę, a Staś zyskał jej dozgonną wdzięczność.


Emilka zbudowała prześliczny, kolorowy domek, który jednak trudno zaliczyć do świata Star Wars. Dlatego musiałam przyznać jej nagrodę specjalną i sfinansować ją z własnej kieszeni ;)


Ponadto Staś zajął III miejsce w konkursie plastycznym - inspiracją był również mistrz Yoda:



Bardzo się cieszę, że w naszym mieście odbywa się taka fajna impreza. Jestem pełna uznania dla wolontariuszy, którzy mieli mnóstwo cierpliwości dla młodych adeptów, a nawet sprawiali wrażenie, że bawią się równie dobrze, jak dzieciaki. A więc czekamy na przyszłoroczną bydgoską edycję i może tym razem przygotujemy choć symboliczne przebrania (dla dzieci, rzecz jasna, wolę nie wzbudzać aż takich sensacji ;)).

Na koniec - niesamowita rzeźba z lodu, której tworzeniu mogliśmy się przyglądać:






Ukoronowaniem dnia dla dzieci była pizza na Prostej, a nas - dorosłych czekała tego dnia jeszcze impreza Andrzejkowa, ale to już zupełnie inna historia...

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Pytanie do czarodziejskiej kuli


Andrzejkową noc spędziliśmy z przyjaciółmi, a dzieci zostały w domu ze swoim starszym kuzynem Igorem. Oczywiście nie zabrakło wróżb - co prawda nie pozwoliłam na lanie wosku pod moją nieobecność, ale było przestawianie butów, wróżby z losów, no i - idąc z duchem czasu, wróżby online!

Jak się okazało, można w internecie nawet wróżyć z wosku. To ciekawe...
Jest też kryształowa kula, której można zadawać najmroczniejsze, najsekretniejsze i najważniejsze pytania. Kula odpowiada TAK lub NIE i nigdy się nie myli!

Gdy przyszła kolej na Emilkę, po krótkim zastanowieniu wypaliła:

- Czy ty jesteś niebieska?

Takie oto pytanie dręczyło Emilkę w Andrzejkową noc...

W każdym razie dzieci zgodnie stwierdziły, że dzięki Igorowi miały najfajniejsze Andrzejki jak do tej pory. Dzięki Igor!!!

czwartek, 28 listopada 2013

Wyżebrana bułeczka


Taka sytuacja.

Odebrałam dziś Emilkę po 16 ze świetlicy. O tej porze jest przeważnie zmęczona i marudna, co nauczyłam się ignorować. Po drodze trzeba jeszcze zrobić zakupy. No i w Biedronce jak zwykle lament pod tytułem: "Mamaaaaa kup mi bułeczkę!". Bułeczka oznacza drożdżówkę z dżemem i kruszonką. Nie chcę kupować jej co dzień drożdżówki, zwłaszcza, że idziemy prosto do domu na obiad. Tłumaczę jej, że bułeczkę kupię jej jutro, bo w piątki jeździmy prosto na zajęcia plastyczne i po drodze może sobie przekąsić drożdżówkę. A ona wciąż bułeczka i bułeczka, cała we łzach.

Wychodzimy ze sklepu, policzki Emilki mokre od łez, ale sytuacja generalnie opanowana. A tu nagle podchodzi do nas starsza pani ze słowami: "Proszę, masz dziecko bułeczkę!" i wręcza Emilce zwykłą kajzerkę. Emilka grzecznie, choć przez łzy dziękuje i odmawia, nauczona by nie brać niczego od obcych (chociaż gdyby pani próbowała wręczyć jej drożdżówkę, nie byłoby tak łatwo odmówić). Grzecznie dziękuję pani i tłumaczę, że Emilka odmawia, bo nie chodzi jej o bułkę, tylko o drożdżówkę. Wówczas kobieta próbuje mi wręczyć 2 złote, żebym mogła ją kupić dziecku. Sytuacja robi się już mocno niezręczna - wyjaśniam, że nie w pieniądzach rzecz, tylko w niepotrzebnym zapychaniu się słodyczami, czego pani zupełnie nie może pojąć- wszak w jej opinii drożdżówki to samo zdrowie. W końcu wsuwa Emilce do kieszonki batonik i ewakuuje się. A ja zostaję przepełniona mieszanymi uczuciami.

Bo to dość miło, że pani się zainteresowała i chciała pomóc. Ale w jakim to świetle mnie stawia? Wyrodna matka, która pozwala dziecku się mazać, zamiast zapchać je drożdżówką? Kwestionowanie moich zwyczajów żywieniowych w obecności Emilki było mocno niestosowne. A pomijając wszystko, te dwa złote jałmużny, które chciała mi wręczyć, to już był szczyt.

Ale jako że kobieta sprawiała naprawdę miłe i sympatyczne wrażenie, pozostaje mi tylko uśmiechnąć się i przejść nad tą historią do porządku dziennego. A moje niegłupie dziecko chyba zrozumie, że publiczne mazanie się może odnieść nieoczekiwane skutki. Naiwnie wierzę, że nie będzie chciała dopuścić do kolejnej takiej sytuacji. Zobaczymy!

piątek, 22 listopada 2013

Post z jajem






Gdy przed chwilą gotowałam jajka, przypomniała mi się historia ze studiów. Właściwie przypomina mi się za każdym razem, gdy gotuję jajka... Teraz trochę nie na miejscu, bo historia wielkanocna, a zbliżają się zupełnie inne święta, ale co tam.

Byłyśmy wtedy na 2 roku studiów. To był ostatni tydzień zajęć przed Wielkanocą. Wraz z moją współlokatorką Izą wpadłyśmy na pomysł, że gdy przyniesiemy na zajęcia "pisanki" celem złożenia życzeń prowadzącym zajęcia (chyba z botaniki, a może z zoologii?), to głupio im będzie zrobić nam kolokwium. Musieliby być bez serca, prawda?

Ale czy to wskutek pośpiechu, czy może z innych względów, jajka, którymi poczęstowaliśmy prowadzących nie były ugotowane na twardo i żółtko wypłynęło przy krojeniu. Doktorant skwitował to jednym zdaniem:

- Dobrych gospodyń to z was nie będzie, skoro nawet jajka na twardo nie potraficie ugotować...

W moim przypadku przepowiednia się sprawdziła... Ale jajka na twardo wychodzą mi bezbłędnie ;)

W każdym razie kolokwium tego dnia nie było.

wtorek, 19 listopada 2013

Konkurs na portret świętego Mikołaja

Jak co roku, gdy ze sklepowych półek znikają znicze, robi się tam miejsce na ozdoby świąteczne i prezenty gwiazdkowe. Może to i dobrze, że 1 listopada mamy ważne święto, bo gdyby nie to, bombki pojawiałyby się pewnie zaraz po szkolnej wyprawce. Świąteczny wystrój sklepów póki co ignoruję, ale atmosfera Bożonarodzeniowa, mimo listopada, sama wkrada się do naszego domu. A to za pośrednictwem konkursów plastycznych dla dzieci szkolnych, w których postanowiliśmy wziąć udział. Konkursów okołoświątecznych jest bardzo dużo - konkurs na witraż, na kartkę z materiałów ekologicznych, a także na portret świętego Mikołaja. Wszystkie mają termin składania prac jeszcze w tym miesiącu, więc już teraz zabrałyśmy się do pracy.

Zbliża się jeszcze konkurs śpiewania kolęd, do którego dziewczynki już się przygotowują... a ja jestem skazana na słuchanie kolęd w listopadzie ;)

Na pierwszy ogień poszedł święty Mikołaj - wykonanie portretów zajęło nam całe sobotnie popołudnie.
Emilka sporządziła wyklejankę z kolorowego papieru, uzupełnioną o waciany zarost. Danusia wykonała trochę bardziej skomplikowaną pracę. Głowa Mikołaja jest zrobiona z pończochy wypchanej watą, czapka i ubranko są zrobione z mojej starej, czerwonej bluzki, a worek jest uszyty z przejrzystej apaszki. W obu przypadkach dzieła wymagały sporego nakładu pracy i jestem dumna z efektów.



Fajnie będzie, gdy prace naszych dziewczynek zostaną w jakiś sposób wyróżnione, chociaż jeśli tylko jedna z prac zyska uznanie, to będzie kiepsko... bo obie dziewczynki pracowały jednakowo pilnie i starannie. A efekt... zobaczcie sami:

Praca Danusi - lat 9

Praca Emilki - lat 7


Dziewczynki pracowały bardzo samodzielnie, moja praca ograniczyła się do koordynacji, nawlekania igły i drobnej pomocy. Fajnie by było, gdyby to zostało docenione, gdyż często na Mikołajowym konkursie (który nasza szkoła organizuje co rok) główne nagrody zdobywają prace ewidentnie wykonane przez rodziców.

Pomimo niewielkich własnych uzdolnień plastycznych, uwielbiam robić z dziećmi takie małe dzieła sztuki i one również to bardzo lubią.

Powoli szykujemy się do kolejnego konkursu - kartka świąteczna z materiałów ekologicznych. Inspiracje mile widziane - jak macie jakieś fajne pomysły, dajcie znać!

poniedziałek, 18 listopada 2013

Chindianie



Emilka szykuje się do urodzinowej imprezki i rozmawia o jednej z koleżanek, którą zamierza zaprosić.

- Martynka nie wiadomo czy przyjdzie, bo czasem jeździ na weekend do taty.
- No tak, a tata mieszka za Toruniem - odpowiadam.
- Właśnie, gdzieś tam mieszka, chyba w Hiszpanii, a może w Chinach? - głośno myśli Emilka
- W Chinach? - pytam lekko zdziwiona.
- No tak, on jest Chindianinem - odpowiada Emilka.

Tak, tak, mili Państwo, Chindianin, jak nic!

piątek, 15 listopada 2013

Nieudane nocowanie


Od tygodnia Danusia szykowała się na nocowanie u swojej koleżanki Julki. Dziś samodzielnie spakowała pokaźną torbę i poszła, niezbyt daleko, bo do bloku obok naszego. Zresztą nie pierwszy raz już nocuje u Julki.

No i co pół godziny dzwoni do mnie, mówiąc co akurat robi. O 21 powiedziałam jej "dobranoc, słodkich snów".

O 22 słyszymy cichutkie pukanie do drzwi, a za drzwiami stoi zapłakana Danusia.

Wtula się we mnie mocno i mówi:

- Stęskniłam się za tobą, mamusiu.

Jeszcze długo wstrząsa nią płacz. Okazało się, że telefon się zaciął i nie mogła zadzwonić.

Gdy już trochę ochłonęła, położyłam jej rękę na serduszku i mówię:

- Danusiu, ale wiesz o tym, że zawsze jestem przy tobie, w twoim serduszku?

- Tak, mamo, ale nie mogę z moim serduszkiem rozmawiać.

Tak właściwie, to dobrze, że wróciła, bo ja też zdążyłam się stęsknić :)

wtorek, 5 listopada 2013

Biedronka nocy i dni



Codziennie wracając z pracy o 16 odbieram dziewczynki ze szkoły. Od pamiętnej  niedzieli zmiany czasu, o tej porze jest już szarówka.
W drodze do domu zazwyczaj wchodzimy do Biedronki po małe zakupy.

Wczoraj Emilka zadała bardzo ciekawe pytanie:

- Mamo, dlaczego gdy jesteśmy w Biedronce robi się noc?

Dziś celowo ominęłam Biedronkę, żeby za dnia wrócić do domu. Udało się. Ale już niedługo będę odbierać dziewczynki nocą.

Ech, listopad...

piątek, 18 października 2013

Aaa, skunksy dwa


Kotki są u nas już ponad miesiąc i już na dobre wrosły w naszą rodzinę. Rosną jak na drożdżach, te małe pasibrzuchy. Sporą część dnia (i nocy) przesypiają, a gdy nie śpią, to bawią się ze sobą, ścigają się, gryzą się po uszach i ogonach, ale zupełnie nieszkodliwie. Uwielbiają się nawzajem, zresztą to widać na zdjęciu powyżej, bo gdy już skończą się turlać i gryźć, zasypiają wtulone w siebie jak yin i yang. Ludzi tolerują, bo przecież dostają od nich pożywienie, ale poza tym nie są im do niczego potrzebni. Wolą się bawić ze sobą, tulić do siebie. Wprawdzie gdy się je głaska, natychmiast uruchamia im się w brzuszku turbinka do mruczenia, ale szybko się nudzą, a z własnej woli raczej się nie łaszą. Chyba że są akurat śpiące, to czasem wtulają się w czyjeś ciepłe plecy lub kolana, najchętniej w Stasiowe. Emilka je trochę przeraża, bo nie ma zbyt wiele wyczucia co do różnicy pomiędzy kotem a pluszakiem. Koty omijają ją więc łukiem i zmierzają do Danusi lub Stasia.


Za tytuł tego posta nieźle mi się od dzieci oberwało! Bo jakie tam skunksy z naszych kotków, przecież to prawdziwe kocie czyścioszki. Fascynujące dla mnie jest to, że już przy pierwszym kontakcie z kuwetą wiedziały, do czego to służy, nawet gdy w pierwszym dniu ich pobytu u nas było to pudełko po butach z piaskiem z piaskownicy. Wymiana na bardziej wypasiony model wcale nie zrobiła im różnicy, ani testowane po kolei różne typy żwirków. Chętnie uczestniczyły w testowaniu, włażąc natychmiast po wymianie żwirku do kuwety i robiąc to, co się robi w kuwecie, będąc kotem. Na początku faktycznie trzeba było non stop po nich sprzątać, bo właziły łapkami do miseczki z karmą i potem roznosiły ją dookoła. Ale po paru dniach to się skończyło.


Dzieci je, rzecz jasna, uwielbiają. Staś przez pierwsze dni pobytu kotków u nas, co dzień po przebudzeniu mocno szczypał się w rękę, czy aby na pewno to mu się nie śni, że mamy kotki. Dopiero niedawno uwierzył na dobre i przestał się szczypać. To Staś wymyślił dla naszej kociarni świetną nazwę: "Kociołki". Ładnie?


Jedna rzecz mnie zaskoczyła u kotów. Wydawało mi się, że prawdziwe jest określenie o tym, że "chodzi cicho jak kot". A nasze koty tupią jak stado koni! Szczególnie gdy gonią się po mieszkaniu, ich tupanie nie pozwala nam w nocy spać. Czyli powiedzenie "Kotku, nie tup!" ma jednak jakieś podstawy ;)

U weterynarza zaliczyliśmy już 3 wizyty - odrobaczanie, przycinanie pazurków, a u Guzi leczyliśmy koci katar. Co mnie zadziwiło, weterynarz zalecił, by każdy kot miał swoją kuwetę plus jedna dodatkowa, aby kot miał możliwość wyboru. Czyli gdyby kotów w domu było 10, to kuwet powinno być 11. Tak twierdzą koci psychologowie. Stwierdzenie "koci psychologowie" całkiem mnie rozłożyło na łopatki. Później poczytałam trochę i faktycznie, w różnych źródłach to zalecenie się powtarza. Pytałam jednak innych kociarzy, czy się do tego stosują i okazało się, że niekoniecznie. Póki co, kuweta u nas jest jedna, nie mam tyle miejsca w mieszkaniu, by je obstawić pojemnikami ze żwirkiem. Jeśli w związku z tym między kotkami pojawią się jakieś konflikty, wtedy będziemy reagować.

Zdarzyło mi się raz przeżyć prawdziwą kocią traumę, gdy pewnego wieczora kotki nagle zniknęły. Po jakimś czasie zaczęliśmy się za nimi oglądać, zastanawiać się, kiedy je ostatnio widzieliśmy, jak długo już ich nie ma. Potem zaczęły się poszukiwania, najpierw pobieżne, potem coraz bardziej szczegółowe. Z czasem zaczęłam odsuwać meble, otwierać zamknięte szafy, zaglądać w każdy kąt... Jak kamień w wodę! Już zaczęły mi chodzić po głowie absurdalne myśli, na przykład, czy kociaki nie poszły sobie, bo im nie odpowiadało nasze jedzenie, albo nas po prostu nie lubią... Miałam też wizje kotków przyduszonych jakimś meblem... Gdy byłam już bliska załamania nerwowego, a zniknięcie kotków trwało już ponad trzy godziny, nagle ni stąd ni zowąd w zasięgu wzroku znalazła się Guzia. No to już mogłam odetchnąć, a kamień z serca to mi tak łupnął, że prawie mi zmiażdżył stopy ;) Udało się wyśledzić, gdzie jest Karmelcia - okazało się, że kociołki zwinęły się w kłębek w piekarniku zabawkowej kuchenki dziewczynek. Co ciekawe, tę kuchenkę przesuwaliśmy wte i wewte w czasie poszukiwań, a to im nie przeszkadzało smacznie spać.

Teraz już się nie denerwuję, gdy ich nie widać - czasem zasypiają w różnych niespodziewanych miejscach. I już nie mam głupich myśli, bo wiem, że im u nas dobrze.

niedziela, 6 października 2013

Wierszyk o kotkach

Zadanie domowe Danusi: "Napisz wiersz na dowolny temat"
Temat wybrała bardzo wdzięczny, sami zobaczcie:



"Nasze kotki"

Nasze kotki, czy Wy wiecie
najwspanialsze są na świecie.
Ciągle bawią się wesoło,
gonią się pod stołem wkoło.
Ktoś podrzucił je w piwnicy
kiedy były całkiem małe.
Znaleźliśmy je - piszczące,
biedne, głodne, w brudzie całe.
Zabraliśmy je do siebie.
U nas mają tak jak w niebie!
Jedna kotka to Guzinka,
a ta druga - Karmelinka!


niedziela, 29 września 2013

Toruń - dziewiąta planeta

Odkąd zaczął się rok szkolny, ledwo nadążam z życiem, a co tu mówić o pisaniu.

Dziś spóźniona o tydzień relacja z festiwalu Skyway.

Wyprawa zaczęła się tym, że wpakowałam się z dziećmi do antycznego wręcz autobusa Jelcz, kursującego specjalnie z okazji festiwalu, kuszącego nas tańszymi biletami. Owszem, były tańsze, bo 2,50 zamiast 2,80 zł, ale jak się okazało, nie oferowali biletów ulgowych... Ale za to mieliśmy komfort prawie pustego autobusu i bardzo sympatycznej obsługi.

Gdy jechaliśmy przez zapadający mrok, Staś zapytał:

- Mamo, czy jest chociaż mała, malutka, minimalna szansa, że spotkamy Tymka i Sergiusza?

Tymek i Sergiusz (i mała Michalinka) to zaprzyjaźnione rodzeństwo. Bardzo się lubią z naszymi dziećmi i często spotykamy się na tego rodzaju imprezach, wakacjach i Sylwestrach. Tym razem jednak nie umawialiśmy się z nimi, a ja nawet nie wiedziałam, czy w ogóle się wybierają. I czy tego właśnie wieczoru. A jakby nawet, to przecież będzie ciemno i całe tłumy. Więc cóż miałam odpowiedzieć? Przecież to szansa jedna na milion.

- Stasiu, nie łudź się, nie ma szans, żebyśmy się dziś spotkali. Nawet najmniejszych.

I co? Oczywiście ledwo zagłębiliśmy się w nocne atrakcje, wpadliśmy na siebie niespodzianie. I jak wygląda moja wiarygodność w oczach Stasia?

Ale jak to kiedyś stwierdził Terry Pratchett: „Uczeni wyliczyli, że jest tylko jedna szansa na milion, by zaistniało coś tak całkowicie absurdalnego. Jednak magowie obliczyli, że szanse jedna na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.”

No więc właśnie.

Tak więc spacerowaliśmy sobie po nocnym Toruniu, zachwycając się światełkami, dając się oczarować muzyce i magii.

Dzieci uwielbiają mappingi 3D, a tym razem widzieliśmy ich aż 4, całkiem niezłe. Ale największy zachwyt dzieciaków wzbudziła "Czerwona Czarodziejka", czyli magiczny ogród przy Baju Pomorskim, pełen świateł, z fontanną z piany i ukrytymi skrzatami. Każde z dzieci dostało różdżkę, za której pomocą można było "ożywić" niewidoczne skrzaty. Niesamowita zabawa.

 Aby w takich warunkach robić zdjęcia trzeba mieć niezły sprzęt i umiejętności. W necie znajdziecie dużo świetnych fotografii z tej imprezy, ja nie będę się pchać z moimi strzelanymi komórką, na których widać głównie ciemność. Ale to jedno wrzucam dla Stasia: mój syn z garścią piany oświetloną laserem. Wyglądało to niesamowicie!



Wracaliśmy do domu, ja - pełna energii, dzieci - ledwo żywe. Nie miały nawet siły dojść na przystanek autobusowy, a w taksówce - zasnęły. Czy śniły im się kolorowe światła i magiczna piana?

piątek, 20 września 2013

Ambiwalentne odczucia

Dziś bardzo obrazowo wytłumaczyłam Stasiowi, co to takiego "ambiwalentne odczucia".

Zacznijmy od tego, że dziś w szkole Staś zarobił "umowną szóstkę". Umowną, gdyż chodziło o zajęcia pozalekcyjne, ale pani, która je prowadzi stwierdziła, że Staś bardzo na nią zasłużył. Nie wiem, czy lazania też powinna być w związku z tym "umowna", zresztą jaka by ona miała być, papierowa? Wobec czego upiekłam kolejną lazanię, rodzinka póki co się nią nie nudzi, a ja zmierzam ku doskonałości w tej materii.

W czasie przygotowania lazanii, gdy Staś już pomógł mi jak umiał, pozwoliłam mu trochę pograć na kompie. Po kilku chwilach podeszłam do niego oświadczając, że lazania już za 10 minutek. I wtedy na jego twarzy można było dostrzec walkę sprzecznych ze sobą uczuć. Z jednej strony radość, że już niedługo będzie jego najulubieńsza potrawa, a z drugiej żal, że już tylko 10 minut gry.

- I to właśnie są ambiwalentne odczucia, synku - wyjaśniłam.


czwartek, 12 września 2013

Wieści z frontu szkolnego

Nasi znajomi z facebooka już wiedzą o dwóch szóstkach, jakie Staś zdążył już w tym roku szkolnym zdobyć, a pierwszą z nich - już pierwszego dnia lekcji. Te sukcesy pozwoliły mu nabrać wiary w siebie, bo widzę, że z mniejszą niechęcią niż zwykle chodzi do szkoły. Chwalił mi się również, że klasa chciała go wybrać przewodniczącym, na co się ku mojemu rozczarowaniu nie zgodził. No a dziś, gdy go zapytałam, jak było w szkole, po raz pierwszy ever usłyszałam, że fajnie! To ci dopiero... Czyżby piąta klasa okazała się przełomowa?

Wymyśliliśmy też fajną zasadę, że dziecko, które dostało szóstkę, może sobie zażyczyć dowolne danie na obiad. Obawiam się, że głównie będzie to lazania, bo rodzina za nią przepada.

Bardzo wzruszyłam się również szóstką, którą przyniosła dziś nasza pierwszoklasistka. Brawo Emcia!
Danusia zaś zapowiada na jutro piątkę z plusem.

Staram się nie chwalić dnia przed zachodem słońca, ale jestem dobrej myśli!

A tak to się zaczęło - pierwszy dzień Emilki w pierwszej klasie

środa, 11 września 2013

Koci element

Pewnego dnia po pracy, gdy jak zwykle odstawiałam rower do piwnicy, nagle usłyszałam przeraźliwe miauczenie. Podążając za płaczliwym głosem, trafiłam do sąsiedniej piwnicy, a dzieci podążyły za mną. Owe dźwięki okazały się pochodzić od dwóch puszystych, przeraźliwie brudnych kocich kuleczek. Kociaki nie bały się nas wcale, podbiegły do nas, nadal miaucząc, małe, nieporadne słodziaki.

Wróciliśmy do domu. Wysłałam dzieci do piwnicy z miską mleka, ale kotki nie chciały lub nie umiały pić. Gdy po godzinie mleko nadal stało nietknięte, zaczęłam się poważnie martwić. Schodziłam do nich kilkakrotnie, widząc jak śpią wtulone w siebie, skulone w starym koszyku, w którym zapewne zostały tam przez kogoś podrzucone. No i co zrobić dalej? Kociaki najwyraźniej  nie umieją jeszcze same jeść, zdechną tam z głodu. Myśl o przygarnięciu kociaków ledwo mi przemknęła przez myśl, wszak u nas i bez kotów jest ciasno. Zadzwoniłam do Fundacji Kot, która zajmuje się organizowaniem opieki dla potrzebujących kotów. Długo rozmawiałam z bardzo miłą panią, która oświadczyła, że niestety nie ma w tej chwili możliwości przejęcia tych kotków. Jedyne wyjście, to schronisko, gdzie prawdopodobnie zostaną uśpione, gdyż nie mają tam wystarczająco dużo personelu, by zajmować się mało samodzielnymi maluchami.

Tak więc zamiast pakować siebie i dzieci na dwudniowy wyjazd, wisiałam na telefonie szukając rozwiązania tej niełatwej sytuacji.

Pomysł przygarnięcia kotków niespodziewanie wyszedł od mojego męża, który ulitował się nad nimi, zanim je jeszcze zobaczył. Dłużej już się nie zastanawiałam, po chwili kotki miały już cieplutkie i mięciutkie legowisko w naszej łazience. Na szczęście szybko załapały o co chodzi z tym mlekiem w spodeczku i po chwili już smacznie je chłeptały, prężąc ogonki (uwielbiam ten widok!). Wraz z dziećmi nadaliśmy kotkom imiona: Guziczek i Karmelek.

Jak już wspomniałam, czekał nas dwudniowy wyjazd, co trochę komplikowało sytuację. Pozostało mi wymościć klatkę po chomiku starymi ręcznikami i w ten sposób przewieźć kociaki do Dziadka Włodka, gdzie zostawiliśmy je oraz dzieci do następnego dnia, a my - dorośli pojechaliśmy dalej, do Łodzi, na firmową imprezę. Zamartwiałam się o te koty, czy czegoś nie nabroją, czy domowe zwierzaki nie zrobią im krzywdy, ale wszystko się dobrze skończyło. Przy okazji wydało się, że kociaki to dwie dziewczyny, zatem nie Guziczek i Karmelek, a Guzinka i Karmelinka ;)

Dziś kociaki są już przebadane przez weterynarza, odrobaczone i mają nawet swoje książeczki zdrowia! Wszystkie dzieciaki z okolicy zazdroszczą nam, że mamy takie słodkie stworzonka w domu, a one chyba dobrze się u nas czują. Rosną jak na drożdżach, są czyściutkie i najedzone, trochę broją, ale na razie szkód nie narobiły. Naprawdę kiepsko u nas z miejscem na te ich sprzęty, no i bez przerwy trzeba po nich sprzątać - na przykład wchodzą z łapkami do miski z mlekiem i potem robią ślady na całej podłodze. Na szczęście Danusia chętnie wyręcza mnie w sprzątaniu po kotkach, co mam nadzieję, że się jej szybko nie znudzi. Jak to stwierdził mój teść, "Nie miała baba kłopotu, sprawiła sobie koty". Niby tak, ale myślę, że naszej rodzinie dobrze zrobi ten "koci element".







...A tak wyglądały znajdy w piwnicy:

Jak widzicie, Guziczek miała chore oczko, ale wystarczyło parę razy przemyć i już jest całkiem w porządku.





poniedziałek, 9 września 2013

Turyści we własnym mieście

Nikt nie jest turystą we własnym mieście - można by powiedzieć. Dotarła do mnie znienacka oczywista oczywistość, że ludzie z całego świata przyjeżdżają, by zwiedzić Toruń. A my, mając te wszystkie wspaniałości w zasięgu kilku przystanków autobusowych, nie korzystamy z nich prawie wcale. Za to te zamiejscowe - i owszem, ze sporym nakładem finansowym. Bez sensu, prawda?

Postanowiłam to nadrobić i w ostatnim tygodniu wakacji, dla mnie szczęśliwie wolnym, zabawiliśmy się w turystów.

Zaczęliśmy od wycieczki rowerowej na starówkę, której głównym celem miała być wieża Ratusza. Niedawno, podczas wycieczki do Warszawy, zaliczyliśmy taras widokowy, ale moim zdaniem z toruńskiej wieży widok jest ciekawszy, a może po prostu bardziej swojski. Wspięliśmy się więc po stromych i wąskich schodach, by ponapawać się tym  widokiem. Staś odkrył nagle u siebie lęk wysokości, ale tak jak szybko się pojawił, równie szybko minął.



Następnie swe kroki skierowaliśmy ku pizzerii Piccolo, którą można niemal uznać za zabytek, gdyż działa już od 20 lat, ani trochę nie zaniżając poziomu. Sentyment do tego lokalu pozostał mi jeszcze z czasu studiów, a teraz udało mi się zarazić nim (bez trudu) moje dzieci. Trzeba zazwyczaj długo stać w kolejce, potem walczyć o stolik, ale warto!

Fotka pizzerii Piccolo zapożyczona z bloga www.martachodorowska.blogspot.com - moje zdjęcia w pomieszczeniach wychodzą fatalnie

Resztę naszych planów na ten dzień zrujnowała ulewa, która zatrzymała nas w Piccolo dłużej, niż planowaliśmy. W końcu sprzykrzyło się nam czekanie, wsiedliśmy na zmoknięte rowery i ruszyliśmy do domu. Dotarliśmy wprawdzie przemoczeni, ale co tam, przecież nie jesteśmy z cukru, a gorące kakao w domu przegnało widmo kataru.



Następnego dnia wybrałam się z dziewczynkami do kina, gdyż dostały zaproszenie za udział w konkursie Straży Miejskiej "Bezpieczne wakacje". Obejrzałyśmy film "Żółwik Sammy 2" (zdecydowanie dla koneserów), a potem ruszyłyśmy na spacer po mieście.



Po raz pierwszy wybraliśmy się również do toruńskiego Planetarium. Dzieci wprawdzie były tam już na wycieczkach szkolnych, ja jednak jakoś nie miałam okazji. Moje potomstwo było uszczęśliwione, ja trochę mniej, bo znów trafił mi się spektakl dla małolatów. Ale przynajmniej popatrzyłam sobie na gwiazdy.

Następnie wpadłam na pomysł, żeby przespacerować się po kościołach starówki, które w większości znam tylko z zewnątrz. Dzieci początkowo nie okazywały entuzjazmu, ale po chwili doceniły ten pomysł i z przyjemnością porównywały wystrój kolejnych kościołów, pod wrażeniem ich ogromu i uroku.

Kolejnym etapem zwiedzania był nasz zrujnowany krzyżacki zamek. Tu również nigdy nie byłam, wstyd! Myślałam, że nie ma tam nic ciekawego do zwiedzania, ale byłam w błędzie. Szczególnie ciekawe były lochy, w których straszyły wiedźmy, huczały toczące się kamienie, a grozy dopełniały kłęby dymu i odpowiednie oświetlenie. Polecam wszystkim odwiedzającym Toruń (oraz toruńskim turystom, takim jak my).




Zabytków do zwiedzania zostało nam całe mnóstwo. Zagospodarujemy je sobie na niedzielne spacery. Postaram się, abyśmy nie musieli się jużnwstydzić, że tak kiepsko znamy własne, słynne na całym świecie miasto.

To by było na tyle w temacie nadrabiania wakacyjnych zaległości. Pora rzucić się w wir wywiadówek, zadań domowych i zagubionych worków z kapciami :)


czwartek, 22 sierpnia 2013

Sierpniowe wojaże

Nareszcie i na mnie przyszła pora na urlop! Przyznaję, że ostatnie dni przed urlopem były dość ciężkie, upał był nie do zniesienia, tym większa przyjemność z tych paru wolnych dni. Zatem w ostatnim dniu roboczym przed sierpniowym weekendem, zaraz po pracy, zapakowaliśmy bagaże i naszą uroczą Basię i ruszyliśmy w dal.

Pierwszym przystankiem była Warszawa, gdzie gościnnie przyjęli nas Monika i Piotr, czyli moja kochana siostrzenica z mężem. Dojechaliśmy dość późno, bo drogi przed długim weekendem były zatłoczone, mimo to dzieci niezmordowane bawiły się do północy, gdy dorośli siedzieli nad kieliszkiem wina, ciesząc się swoim towarzystwem.

We czwartek w Warszawie było mnóstwo pokazów i uroczystości, ale my zdecydowaliśmy się na zwykły spacer po Starówce. Staś chciał przede wszystkim odwiedzić pomnik Małego Powstańca, który zrobił na nim duże wrażenie podczas wycieczki szkolnej. Trochę błądziliśmy, ale w końcu GPS nas doprowadził na miejsce.



Błąkaliśmy się spokojnie, ciesząc się piękną pogodą, jedząc lody i robiąc masę fotek. Weszliśmy również na taras widokowy:


Panowie nie zdecydowali się na wspinaczkę po schodach, za to wykorzystali ten moment na pożarcie lodów - bez nas! Na zdjęciu poniżej, w postaci dwóch kropek, czarnej i białej. Z lodami.


Emilcia zaprzyjaźniła się z Kubusiem Puchatkiem. Starsze dzieci nie zdecydowały się, chociaż miały wyraźną ochotę poprzytulać się do wielkiego micha.


Wieczorem ruszyliśmy w dalszą drogę, do miłej miejscowości Bełżyce niedaleko Lublina, gdzie mieszka moja siostra Ula wraz z mężem Staszkiem i synem Pawłem. Spędziliśmy tam bardzo miłe chwile, głównie leniuchując. Jarek zrobił znowu kilkaset kilometrów na rowerze, a ja z przyjemnością spędzałam czas w kuchni wraz z siostrą. Korzystaliśmy też z darów warzywniaka. Szczególny mój zachwyt wzbudzały pomidory, bez szczypty chemii, słodkie prawie jak brzoskwinie. Zjadałam je całymi kilogramami, jeszcze ciepłe od słońca. Normalnie Toskania.

Co dość zaskakujące, jak się dowiedzieliśmy, w pobliskim Wojciechowie znajduje się ZOO "w którym jest nawet tygrys!". Wybraliśmy się tam, nie wiedząc czego można się spodziewać po ZOO w tak niewielkiej mieścinie. Faktycznie, chociaż ZOO jest niezbyt wielkie, ciekawych zwierząt było dość sporo: wielbłądy, antylopy, małpy, lwy i pumy. Niestety te ostatnie drapieżniki nie miały zamiaru opuszczać swych domków, więc możemy jedynie słowu pisanemu na tabliczce wierzyć, że tam naprawdę były ;) W każdym razie polecamy podróżującym po województwie lubelskim: http://www.zoowojciechow.pl.

Dzieciom najbardziej podobały się sympatyczne osiołki...
...i wiewiórki (widać?)

Największym wydarzeniem weekendu była wycieczka do Parku Linowego nad Zalewem Zemborzyckim. "Zaliczyliśmy" już kilka parków linowych, ale ten był z nich zdecydowanie najbardziej atrakcyjny. Emilka mogła po raz pierwszy przejść się trasą dla maluchów, nie wymagającą przygotowania ani szczególnych umiejętności:



Danusia i Staś zrobili po kilka kółek na trasach dla dzieci i dla średniozaawansowanych. Miło było popatrzeć, jak świetnie sobie radzą, zawstydzając niektóre dorosłe osoby na trasie. Danusia kica po drzewach jak mała wiewiórka.



Staś natomiast wcielił się w rolę Toma Cruise'a z Mission Impossible, zdobywając kolejne szczyty. A w każdym razie wspinając się nucił sobie wiodący motyw filmu.

Na zdjęciu wygląda raczej jak Spiderman.
Zostaliśmy tam aż do zmroku (Staś był ostatnią osobą wpuszczoną na trasę tego dnia).


Szkoda tylko, że humory popsuło nam na koniec przykre zdarzenie. Danusia zorientowała się, że chwilę wcześniej zostawiła na ławce torebkę. Niestety ktoś już ją sobie wziął. To bardzo smutne, bo Danusia trzymała tam wszystkie swoje skarby (nie pytajcie, po co nosiła je ze sobą). Nie obyło się bez łez. Medalik z I Komunii Św., kolczyki i takie tam drobiazgi. Jest to nauczka na przyszłość, a ja nie mogę powstrzymać się od wrogich myśli o osobie, która przywłaszczyła sobie ten skromny, dziewczęcy dobytek.

Jest jeszcze jedna nieoceniona atrakcja Bełżyc, czyli kilkunastoletnia sąsiadka Ania. Dzieci wręcz uwielbiały się z nią bawić, a gdy Ania była zajęta pomaganiem mamie, nosy były spuszczone na kwintę i brak było jakichkolwiek pomysłów na zabawę. Nie ma Ani - nie ma zabawy! Ania miała mnóstwo cierpliwości do dzieci i niekończące się pomysły i dzieci już za nią tęsknią, szczególnie dziewczynki.



No i lody, dużo lodów, gofry i inne pychotki z lodziarni Kotków. Pyszne, ogromne porcje, w cenach znacznie niższych niż u nas.

Ekstaza...

Dzieci zażyły dużo świeżego powietrza, trochę poprzyglądały się pracy w gospodarstwie, przynajmniej mają naoczne pojęcie, skąd się biorą jajka i że pomidory rosną na krzaczkach, a ziemniaki pod ziemią. Mam nadzieję, że im się to nie pomyli ;)

Dziękujemy za cudowną gościnę!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...