Strony

niedziela, 24 sierpnia 2014

Jak się biegało w Ciechocinku

Właśnie dogorywam po zawodach na 10,5 km w Ciechocinku, a skoro i tak nie mam siły chodzić, to może chociaż posta napiszę, no nie?

Na udział w tym biegu zdecydowałam się już parę miesięcy temu, gdy tylko przeczytałam opis trasy, obejmującej tężnie, park i uliczki tego malowniczego miasteczka. Spełniony został podstawowy warunek, czyli względna płaskość terenu, bo wszelkie podbiegi są nie na moje siły. Trzeba było jeszcze namówić lekko opornego męża, na szczęście nie dał się długo prosić.

Temperatura w ostatnich dniach znacznie spadła, więc upał nam nie groził i zapowiadała się pogoda idealna do biegania. W Ciechocinku stawiliśmy się na półtorej godziny przed planowym rozpoczęciem biegu. Rozpoznaję już sporo amatorów biegania, a dziś poznałam kolejne osoby. Miło się rozmawia w oczekiwaniu na start. A start niestety się opóźniał. Podobno tak wiele osób było chętnych do zapisania się w ostatniej chwili, że organizatorzy postanowili na nich zaczekać. A może chodziło o ekipę TV z Bydgoszczy, bo też takie wyjaśnienia słyszałam. Nie lubię ostatnich chwil przed startem, pojawia się wtedy nie wiadomo skąd stres, no i zimno trochę było. Wszyscy chcieli w końcu wystartować, więc gdy organizator wspomniał o kolejnych kilkunastu minutach zwłoki, rozległy się gwizdy. No i dobrze, organizator się ogarnął i łaskawie zezwolił na start.

W biegu wzięło udział około 1000 osób, więc początek to była taka trochę przepychanka. Ale niebawem peleton się rozciągnął i każdy znalazł swój kawałek przestrzeni. Biegliśmy między tężniami wdychając zdrowotną sól, a przy okazji również kurz wzbijany setkami stóp. Następnie wybiegliśmy na uliczki Ciechocinka, mijając liczne pensjonaty i sanatoria. Na całej trasie było mnóstwo kibiców - w większości starszych ludzi, zagrzewających nas do biegu. Niektórzy z nich potrafili jakimś cudem sprawić, że każdy zawodnik czuł się wyróżniony aplauzem z ich strony. Rzecz jasna z uśmiechem na twarzy biegnie się lżej i przyjemniej, więc dziękuję wszystkim kibicom z całego serca.

fot. Jan Chmielewski


Po ośmiu kilometrach już dość niecierpliwie rozglądałam się za metą, a w zasięgu wzroku ani śladu parku, w którym mieliśmy zakończyć bieg. Na dziewiątym kilometrze zaczęło grzmieć, a na dziesiątym już lało. Krople deszczu z sykiem parowały w zetknięciu z rozgrzaną skórą ;) Mniej więcej wtedy u mojego boku pojawił się bliżej mi nie znany, sympatyczny towarzysz, który miał do przebiegnięcia dwukrotnie dłuższą stawkę, czyli półmaraton. Ów chłopak jak tylko mógł zagrzewał mnie do ostatecznego wysiłku, a nawet kawałek ciągnął mnie za sobą. To okropnie miłe, że poświęcił na mnie sporo energii, mając w perspektywie jeszcze kawał drogi do przebiegnięcia. Nadal się uśmiecham na samo wspomnienie. Pomoc fizyczna nie była mi potrzebna, ale psychicznie podziałało to jak ciepły okład na serce. Wiecie, zupełnie inaczej patrzy się na świat, gdy ktoś z własnej inicjatywy wyciąga bezinteresownie pomocną dłoń.
Po chwili rozstaliśmy się, ja pobiegłam w lewo do mety, a mój chwilowy towarzysz w prawo na kolejne 10-kilometrowe kółko.

Metę mijałam w strugach deszczu, co zresztą wcale mi nie przeszkadzało.

fot. Jan Chmielewski


Natomiast po otrzymaniu medalu brakowało mi chwili na odetchnięcie, nacieszenie się radością z ukończenia biegu. Niestety natychmiast zostałam pociągnięta (biegiem!) do samochodu. Zrezygnowaliśmy z grochówki, która z pewnością szybko by się rozwodniła deszczem. Pół godziny później mogłam już przebrać się w domu w suche ciuchy i rozgrzać się herbatką.

Ciekawi Was mój wynik? Można powiedzieć, że po raz kolejny pokonałam siebie, bo znów trochę poprawiłam swój rekord na 10 km. Nadal to więcej, niż godzina, ale może przyjdzie czas, gdy i tę barierę pokonam. Całkiem sporo młodzieży zostało za mną w tyle, więc nie jest ze mną tak najgorzej, a postaram się, by było jeszcze lepiej. A tak naprawdę, to liczy się przyjemność z biegania, sportowa atmosfera i czasem wyciągnięta czyjaś dłoń. Polecam serdecznie :)



Emilka: - Mamusiu, zmokłaś na tym biegu?
Ja: - Nie, córeczko, biegłam tak szybko, że deszcz nie miał ze mną szans!

wtorek, 19 sierpnia 2014

Pocztówka z Chodzieży

Jakiś czas temu pisałam o biegowej pasji mojego męża, który zgromadził już kilka kilogramów medali z różnych zawodów biegowych. W tym roku postawił sobie kolejne wyzwanie - 1/4 Ironmana w Brodnicy, ze mną w roli kibica. Na kolejny triathlon postanowiliśmy zabrać również dzieci, czego rezultatem była dwudniowa wycieczka do Chodzieży, miejsca kolejnych zawodów.

Przyjechaliśmy dzień przed zawodami, bo od nas to spory kawał drogi, prawie 3 godziny jazdy. Nocleg zaplanowaliśmy w pobliskim Czarnkowie, bo z racji triathlonu, w Chodzieży nie było nawet czego szukać. Wyszukany przez mojego męża hotel Lidia w Czarnkowie mieści się w typowo PRL-owskim budynku, zapewne kiedyś był to hotel robotniczy.


Jak widać, z zewnątrz raczej nie wróży nic dobrego. Jednak przemiła właścicielka potrafiła stworzyć coś na kształt klimatu, obstawiając korytarze hotelu istną dżunglą kwiatów doniczkowych, rozkładając chodniczki, a pokoje dekorując kolorowymi tapetami. Hotelik nie aspiruje do nie wiadomo jakiego standardu, to tylko tania noclegownia, ale ten "akademikowy" klimat bardzo nam odpowiadał. Dla dzieci już samo słowo "hotel" jest magiczne, uwielbiają rytuał wybierania sobie łóżek, układania swoich drobiazgów na półkach (na jedną noc!)... A mi to miejsce podobało się znacznie bardziej, niż pozbawione wyrazu sieciówki, oszczędzające każdy centymetr kwadratowy.



Miasteczko Chodzież urzekło mnie od pierwszego wejrzenia. Spokojne, ciche miejsce, z plątaniną uliczek, po których można błądzić. Szczególnie spodobały mi się rozmieszczone na skwerkach ceramiczne rzeźby, wykonane w ramach "Seniorów w akcji" oraz rząd drzewek umieszczonych pomysłowo w doniczkach. Przemknęło mi nawet przez myśl, że mogłabym w tym klimatycznym miasteczku zamieszkać na stałe.





Parę kroków od centrum miasta znajduje się jezioro z piękną, nowoczesną infrastrukturą sportowo-wypoczynkową, zarówno dla rowerzystów, rolkarzy, spacerowiczów i biegaczy, jak i rodziców z dziećmi. Z okazji zawodów tłoczyło się tam mnóstwo wysportowanych młodych ludzi w kolorowych strojach. Mój mąż dołączył do nich, a ja z dziećmi miałam czas na spacer po mieście i lody. Po długim spacerze dzieci zaciągnęły mnie na wypasiony plac zabaw, co mi oczywiście bardzo odpowiadało, bo coś do czytania mam zawsze przy sobie. Mile mnie zaskoczyło, że osoby wchodzące na teren placu zabaw mówiły "dzień dobry". Taka niby drobnostka, a robi się przyjemnie.




W dzień zawodów, wczesnym rankiem stawiliśmy się na starcie. Było zimno, wciągnęliśmy na siebie kilka warstw ubrań. Wystarczyło jednak, by zza chmur wyszło słońce i momentalnie robiło się gorąco.
Odprowadziliśmy naszego, z lekka przerażonego zawodnika na start, a potem zmienialiśmy tylko strategicznie miejsca, z których zagrzewaliśmy go do boju podczas kolejnych dyscyplin. Raz lektura wciągnęła mnie tak bardzo, że przebiegający obok mnie mąż musiał się dopomnieć o doping, co wywołało rozbawienie zawodników i kibiców. Później już się pilnowałam, żeby nie nawalić, co nie jest taką prostą sprawą przy wciągającej lekturze ;)



Mąż dobiegł do mety, zadowolony z wyniku. Danusia z całą mocą postanowiła, że ona kiedyś też będzie triathlonistką. Może jakaś rodzinna sztafeta, kiedyś tam?

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Kumba czyli sztuka latania

Dzieci mają półmetek wakacji, a ja niestety już cały urlop za sobą. Pozostawił po sobie masę miłych wspomnień i setki zdjęć.

Pierwszy tydzień urlopu spędziliśmy nad jeziorem Okonin. Próbuję się doliczyć, który to już raz, chyba piąty wynajmujemy ten domek od mojej koleżanki. Jesteśmy bardzo przywiązani do tego miejsca, zwłaszcza, że po raz pierwszy pojechaliśmy tam, gdy Emilka ledwo umiała chodzić. Miła, spokojna okolica, bliskość jeziora i lasu sprawia, że wypoczywamy tam wspaniale. Podczas naszego pierwszego pobytu, 6-letni wówczas Staś dał wyraz swoich uczuć do gospodarzy domku, lepiąc dla nich z plasteliny kaczuszki, do których dołożył  list dziękczynny. Zawsze mnie wzrusza fakt, że te kaczuszki zostały przez gospodarzy zachowane i są tam do dziś!



Czas upływał nam na plażowaniu, pluskaniu się w wodzie, spacerach po lesie. Jeździliśmy też rowerem, trochę biegaliśmy, przyrządzaliśmy sobie proste posiłki, czyli pełen relaks i odpoczynek od cywilizacji. A oto jak nasze rybki-syrenki pluszczą się w wodzie.



Po tygodniu, pięknie opaleni wróciliśmy do domu, po to by szybko przepakować się i parę godzin później ruszyć w dalszą drogę. Kierunek: Brunszwik - Niemcy.

Pamiętacie, jak rok temu pisałam o wakacjach w 200-letnim domu? W tym roku również nasza kochana rodzinka zaprosiła nas do siebie. Tym razem było jeszcze weselej, bo przybyło domowników! Zazwyczaj w tym wielkim domu mieszkają 4 osoby: moja siostra Ewa, jej mąż Wiesiek, córka (moja chrześniaczka) Jessica oraz syn Krzyś. Ich drugi syn Marek mieszka niedaleko. Wszyscy są już dorośli, Jessi jest najmłodsza i jeszcze się uczy. W ubiegłym roku rozminęliśmy się z Jessi i Krzysiem. Moja siostra Ewa ma ogromne serce i prowadzi otwarty dom, przez który przewija się mnóstwo ludzi. Od jakiegoś czasu mieszka u nich Natia - Gruzinka, która przyjechała na parę miesięcy do pracy i jest dla Ewy jak druga córka. Jest też Tim - chłopak Jessi, który sprawia wrażenie wymarzonego zięcia dla każdej kobiety. Wciąż stara się pomagać, sprząta, podaje do stołu i jest bardzo miły. Sąsiedzi i przyjaciele wpadają regularnie, choćby na kawę. Wyobrażacie sobie, jak tam było gwarno, gdy doszła jeszcze nasza piątka? Naprawdę było wesoło!

Natia to przemiła dziewczyna. Przywiozła ze swojego ojczystego kraju produkty, chcąc uraczyć nas tradycyjnymi potrawami z Gruzji. Specjalnie wiozła jakieś kasze i mąki, sery i sosy... Zaznaczyć trzeba, że pierwszy raz zabrała się za samodzielne gotowanie. No i pierwsza podana przez nią potrawa raczej nie trafiła w nasze gusta. Była to gomi - tradycyjna kasza z serem i kwaśnym sosem. Kasza była bez smaku, sos zaś, czy raczej przecier owocowy miał trudny do zidentyfikowania smak. Do tej pory nie wiem, z jakich owoców czy też warzyw był sporządzony Dzieci nie chciały tej potrawy nawet spróbować, a dorośli przez grzeczność trochę poskubali. Natia zaś z zachwytem pałaszowała swoją porcję twierdząc, że to jest smak jej dzieciństwa. Przykro nam było, że tak się napracowała, a nie doczekała się uznania. Jednak niezrażona Natia wzięła się za kolejne danie, wzbudzając wśród nas, delikatnie mówiąc, popłoch. Siadaliśmy do stołu ze skonsternowanymi minami, podczas gdy dzielna kucharka nakładała na talerze porcje samodzielnie przygotowanego placka gruzińskiego chaczapuri. Jak się okazało, placek był wyborny, nawet dzieci dopraszały się dokładki, a ja poprosiłam o przepis.



Ale nie myślcie sobie, że tylko siedzieliśmy w domu i biesiadowaliśmy. Pogoda nam dopisała, więc staraliśmy się to wykorzystać jak najlepiej. Pewnego dnia wybraliśmy się w pobliskie góry Harz. Trochę pospacerowaliśmy po górach, pooglądaliśmy piękne widoki, kupiliśmy na pamiątkę czarownicę, która jest symbolem tamtych okolic i podobno przynosi szczęście. Górskie spacery bardzo się dzieciom spodobały i postanowiliśmy poszukać również jakichś fajnych, niezbyt trudnych tras w Polsce, najlepiej niezbyt daleko. Może macie dla nas jakieś propozycje? :)





Następny dzień spędziliśmy na plaży w Tankumsee. Woda czyściutka, plaża jak marzenie, poza tym plażowiczów mało, gdyż w Niemczech nie zaczęły się jeszcze wakacje. Wybrałam się samotnie na długi spacer po plaży i nawet nie zauważyłam kiedy spiekłam się na czerwono. Dzieci w tym czasie ścigały na płyciźnie małe okonki, których było zatrzęsienie.


Kulminacja nastąpiła kolejnego dnia, gdy wybraliśmy się razem z Ewą i Wieśkiem do Serengetti Park. Pierwszy raz byliśmy w parku safari. Wrażenie na widok lwów i niedźwiedzi przechadzających się obok naszego samochodu było naprawdę niesamowite. A wielbłądy, zebry i lamy bez obaw zaglądały przez okna. Natomiast dla Stasia pełnią szczęścia było pogłaskanie lemura.


Serengetti Park to również park rozrywki. Danusia odkryła w sobie nową pasję i nie miała żadnych oporów przed obrotami głową w dół i wszelkimi możliwymi szaleństwami, w towarzystwie swego wujka Wieśka. Dobrali się wręcz znakomicie. Reszta rodziny wolała raczej oglądać te rewelacje stojąc na ziemi. Chyba, że w grę wchodziło coś naprawdę spokojnego...



Ja zazwyczaj unikam karuzel, ale skoro bilet wstępu pokrywał wszelkie atrakcje w parku, stwierdziłam, że może warto choć raz poszaleć na takich trochę bardziej zwariowanych urządzeniach. Zaczęłam bardzo spokojnie od staromodnej karuzeli łańcuchowej i diabelskiego młyna, po czym stopniowo się rozkręcałam. W końcu przyszła pora na Kumbę. Nie widziałam tego urządzenia w pełnym rozruchu. Myślałam, że to coś w rodzaju dużej huśtawki. Zbliżała się już godzina zamknięcia parku, więc namówiona przez siostrę, nawet się nie obejrzałam, gdy siedziałam zablokowana w fotelu i było za późno, by się ewakuować. Kumba ruszyła. To było cudowne, coś jak ogromna huśtawka, albo jazda z górki na rowerze. Nawet chyba sobie po cichu pokrzykiwałam z radości. Ale wahadło ruszało się coraz szybciej i po chwili pędziliśmy w górę i w dół z zawrotną prędkością. Musiałam zamknąć oczy, tak strasznie kręciło mi się w głowie! W tym czasie Emilka i Staś krzyczały na moją siostrę: "Ciociu, czemu namówiłaś naszą mamę do tego? My się teraz o nią boimy!" Po zakończeniu kursu zeszłam z fotela na maślanych nogach. Mimo wszystko to było niesamowite przeżycie i może to kiedyś powtórzę. A Danusia rzecz jasna zeskoczyła radośnie z fotelika wołając "Ale było super!"



Z ciekawostek: wśród obsługi parku łatwo było natknąć się na Polaków. Na przykład Ewa, kupując lody, z rozpędu poprosiła po polsku o "trzy truskawkowe". Staś na to: "Ciociu, ale ty mówisz do tej pani po polsku!", a pani w budce: "Duże czy małe?"

Innym razem pan obsługujący karuzelę zagadał do Ewy po niemiecku: "Słyszę, że mówicie po polsku. Ja też znam parę słów: zapalnitschka, popielnitschka i ..." - tu nachylił się do ucha mojej siostry i wyszeptał: "Wszystko mi jedno!" najwyraźniej przekonany, że to jakieś polskie przekleństwo. Podobno nie on jeden uznał, że to, co Polacy mruczą z niezadowoleniem pod nosem, to musi być wulgaryzm ;)

Cudownie było spędzić trochę czasu z naszą kochaną rodzinką. To strasznie fajne, że nasze dziewczynki zaprzyjaźniły się ze swoimi o wiele starszymi kuzynami. Śmiechom i wygłupom nie było końca. Zaskakujące, że chłopaki nie czuli się zbytnio zmaltretowani i mieli ogromnie dużo cierpliwości dla Danusi i Emilki. Dziewczynki odwdzięczyły się gruntownym sprzątaniem samochodu Marka, który miał być wystawiony na sprzedaż. Podobno przejawiały ogromny talent do porządków, na co dzień skrzętnie skrywany.

Wkrótce nasz pobyt w 200-letnim domu dobiegł końca. Pora było wracać do domku, do stęsknionych zwierzaków i... do pracy oczywiście. I już po cichu rozmyślamy o przyszłorocznych wakacjach....
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...