Strony

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Kumba czyli sztuka latania

Dzieci mają półmetek wakacji, a ja niestety już cały urlop za sobą. Pozostawił po sobie masę miłych wspomnień i setki zdjęć.

Pierwszy tydzień urlopu spędziliśmy nad jeziorem Okonin. Próbuję się doliczyć, który to już raz, chyba piąty wynajmujemy ten domek od mojej koleżanki. Jesteśmy bardzo przywiązani do tego miejsca, zwłaszcza, że po raz pierwszy pojechaliśmy tam, gdy Emilka ledwo umiała chodzić. Miła, spokojna okolica, bliskość jeziora i lasu sprawia, że wypoczywamy tam wspaniale. Podczas naszego pierwszego pobytu, 6-letni wówczas Staś dał wyraz swoich uczuć do gospodarzy domku, lepiąc dla nich z plasteliny kaczuszki, do których dołożył  list dziękczynny. Zawsze mnie wzrusza fakt, że te kaczuszki zostały przez gospodarzy zachowane i są tam do dziś!



Czas upływał nam na plażowaniu, pluskaniu się w wodzie, spacerach po lesie. Jeździliśmy też rowerem, trochę biegaliśmy, przyrządzaliśmy sobie proste posiłki, czyli pełen relaks i odpoczynek od cywilizacji. A oto jak nasze rybki-syrenki pluszczą się w wodzie.



Po tygodniu, pięknie opaleni wróciliśmy do domu, po to by szybko przepakować się i parę godzin później ruszyć w dalszą drogę. Kierunek: Brunszwik - Niemcy.

Pamiętacie, jak rok temu pisałam o wakacjach w 200-letnim domu? W tym roku również nasza kochana rodzinka zaprosiła nas do siebie. Tym razem było jeszcze weselej, bo przybyło domowników! Zazwyczaj w tym wielkim domu mieszkają 4 osoby: moja siostra Ewa, jej mąż Wiesiek, córka (moja chrześniaczka) Jessica oraz syn Krzyś. Ich drugi syn Marek mieszka niedaleko. Wszyscy są już dorośli, Jessi jest najmłodsza i jeszcze się uczy. W ubiegłym roku rozminęliśmy się z Jessi i Krzysiem. Moja siostra Ewa ma ogromne serce i prowadzi otwarty dom, przez który przewija się mnóstwo ludzi. Od jakiegoś czasu mieszka u nich Natia - Gruzinka, która przyjechała na parę miesięcy do pracy i jest dla Ewy jak druga córka. Jest też Tim - chłopak Jessi, który sprawia wrażenie wymarzonego zięcia dla każdej kobiety. Wciąż stara się pomagać, sprząta, podaje do stołu i jest bardzo miły. Sąsiedzi i przyjaciele wpadają regularnie, choćby na kawę. Wyobrażacie sobie, jak tam było gwarno, gdy doszła jeszcze nasza piątka? Naprawdę było wesoło!

Natia to przemiła dziewczyna. Przywiozła ze swojego ojczystego kraju produkty, chcąc uraczyć nas tradycyjnymi potrawami z Gruzji. Specjalnie wiozła jakieś kasze i mąki, sery i sosy... Zaznaczyć trzeba, że pierwszy raz zabrała się za samodzielne gotowanie. No i pierwsza podana przez nią potrawa raczej nie trafiła w nasze gusta. Była to gomi - tradycyjna kasza z serem i kwaśnym sosem. Kasza była bez smaku, sos zaś, czy raczej przecier owocowy miał trudny do zidentyfikowania smak. Do tej pory nie wiem, z jakich owoców czy też warzyw był sporządzony Dzieci nie chciały tej potrawy nawet spróbować, a dorośli przez grzeczność trochę poskubali. Natia zaś z zachwytem pałaszowała swoją porcję twierdząc, że to jest smak jej dzieciństwa. Przykro nam było, że tak się napracowała, a nie doczekała się uznania. Jednak niezrażona Natia wzięła się za kolejne danie, wzbudzając wśród nas, delikatnie mówiąc, popłoch. Siadaliśmy do stołu ze skonsternowanymi minami, podczas gdy dzielna kucharka nakładała na talerze porcje samodzielnie przygotowanego placka gruzińskiego chaczapuri. Jak się okazało, placek był wyborny, nawet dzieci dopraszały się dokładki, a ja poprosiłam o przepis.



Ale nie myślcie sobie, że tylko siedzieliśmy w domu i biesiadowaliśmy. Pogoda nam dopisała, więc staraliśmy się to wykorzystać jak najlepiej. Pewnego dnia wybraliśmy się w pobliskie góry Harz. Trochę pospacerowaliśmy po górach, pooglądaliśmy piękne widoki, kupiliśmy na pamiątkę czarownicę, która jest symbolem tamtych okolic i podobno przynosi szczęście. Górskie spacery bardzo się dzieciom spodobały i postanowiliśmy poszukać również jakichś fajnych, niezbyt trudnych tras w Polsce, najlepiej niezbyt daleko. Może macie dla nas jakieś propozycje? :)





Następny dzień spędziliśmy na plaży w Tankumsee. Woda czyściutka, plaża jak marzenie, poza tym plażowiczów mało, gdyż w Niemczech nie zaczęły się jeszcze wakacje. Wybrałam się samotnie na długi spacer po plaży i nawet nie zauważyłam kiedy spiekłam się na czerwono. Dzieci w tym czasie ścigały na płyciźnie małe okonki, których było zatrzęsienie.


Kulminacja nastąpiła kolejnego dnia, gdy wybraliśmy się razem z Ewą i Wieśkiem do Serengetti Park. Pierwszy raz byliśmy w parku safari. Wrażenie na widok lwów i niedźwiedzi przechadzających się obok naszego samochodu było naprawdę niesamowite. A wielbłądy, zebry i lamy bez obaw zaglądały przez okna. Natomiast dla Stasia pełnią szczęścia było pogłaskanie lemura.


Serengetti Park to również park rozrywki. Danusia odkryła w sobie nową pasję i nie miała żadnych oporów przed obrotami głową w dół i wszelkimi możliwymi szaleństwami, w towarzystwie swego wujka Wieśka. Dobrali się wręcz znakomicie. Reszta rodziny wolała raczej oglądać te rewelacje stojąc na ziemi. Chyba, że w grę wchodziło coś naprawdę spokojnego...



Ja zazwyczaj unikam karuzel, ale skoro bilet wstępu pokrywał wszelkie atrakcje w parku, stwierdziłam, że może warto choć raz poszaleć na takich trochę bardziej zwariowanych urządzeniach. Zaczęłam bardzo spokojnie od staromodnej karuzeli łańcuchowej i diabelskiego młyna, po czym stopniowo się rozkręcałam. W końcu przyszła pora na Kumbę. Nie widziałam tego urządzenia w pełnym rozruchu. Myślałam, że to coś w rodzaju dużej huśtawki. Zbliżała się już godzina zamknięcia parku, więc namówiona przez siostrę, nawet się nie obejrzałam, gdy siedziałam zablokowana w fotelu i było za późno, by się ewakuować. Kumba ruszyła. To było cudowne, coś jak ogromna huśtawka, albo jazda z górki na rowerze. Nawet chyba sobie po cichu pokrzykiwałam z radości. Ale wahadło ruszało się coraz szybciej i po chwili pędziliśmy w górę i w dół z zawrotną prędkością. Musiałam zamknąć oczy, tak strasznie kręciło mi się w głowie! W tym czasie Emilka i Staś krzyczały na moją siostrę: "Ciociu, czemu namówiłaś naszą mamę do tego? My się teraz o nią boimy!" Po zakończeniu kursu zeszłam z fotela na maślanych nogach. Mimo wszystko to było niesamowite przeżycie i może to kiedyś powtórzę. A Danusia rzecz jasna zeskoczyła radośnie z fotelika wołając "Ale było super!"



Z ciekawostek: wśród obsługi parku łatwo było natknąć się na Polaków. Na przykład Ewa, kupując lody, z rozpędu poprosiła po polsku o "trzy truskawkowe". Staś na to: "Ciociu, ale ty mówisz do tej pani po polsku!", a pani w budce: "Duże czy małe?"

Innym razem pan obsługujący karuzelę zagadał do Ewy po niemiecku: "Słyszę, że mówicie po polsku. Ja też znam parę słów: zapalnitschka, popielnitschka i ..." - tu nachylił się do ucha mojej siostry i wyszeptał: "Wszystko mi jedno!" najwyraźniej przekonany, że to jakieś polskie przekleństwo. Podobno nie on jeden uznał, że to, co Polacy mruczą z niezadowoleniem pod nosem, to musi być wulgaryzm ;)

Cudownie było spędzić trochę czasu z naszą kochaną rodzinką. To strasznie fajne, że nasze dziewczynki zaprzyjaźniły się ze swoimi o wiele starszymi kuzynami. Śmiechom i wygłupom nie było końca. Zaskakujące, że chłopaki nie czuli się zbytnio zmaltretowani i mieli ogromnie dużo cierpliwości dla Danusi i Emilki. Dziewczynki odwdzięczyły się gruntownym sprzątaniem samochodu Marka, który miał być wystawiony na sprzedaż. Podobno przejawiały ogromny talent do porządków, na co dzień skrzętnie skrywany.

Wkrótce nasz pobyt w 200-letnim domu dobiegł końca. Pora było wracać do domku, do stęsknionych zwierzaków i... do pracy oczywiście. I już po cichu rozmyślamy o przyszłorocznych wakacjach....

4 komentarze:

  1. Ja w tym roku bez urlopu... Mam nadzieję, że odbiję to sobie w kolejne wakacje :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Współczuję... M. pewnie chciałby spędzić z Tobą więcej czasu w wakacje, a Tobie też parę tygodni wolnego dobrze by zrobiło...

      Usuń
  2. Och... Zazdroszczę Wam tych wyjazdów i tak atrakcyjnie spędzonych dni :-)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...