Strony

piątek, 11 września 2015

Wakacyjna Przygoda #1 - Wyprawa na szczyt Brocken

Wakacje już dawno za nami, a na blogu nie pojawiła się żadna relacja. Dużo się ostatnio dzieje, więcej niż zwykle i blogowanie to luksus, na który trudno mi sobie pozwolić. Tego lata mieliśmy kilka cudownych przygód i tak bardzo nie chcę, byśmy o nich kiedyś zapomnieli. Tak więc... odrobina wakacji we wrześniu chyba nie zaszkodzi?

Wyprawa na Brocken to była zdecydowanie wielka przygoda, dlatego zaczynam od niej.

Podczas tygodnia spędzonego u rodziny w Niemczech, zaplanowaliśmy sobie pieszą wycieczkę na najwyższy szczyt gór Harz, czyli Brocken. Wycieczka okazała się dość ekstremalna, jak na trójkę małolatów z rodzicami, ale zacznijmy od początku.

Harz to przepiękne, niezbyt wysokie góry, o bogatej roślinności. Są  poprzecinane licznymi szlakami turystycznymi. Podobno w Noc Walpurgii odbywają się tu sabaty czarownic, stąd czarownica jest symbolem i najczęstszą pamiątką, wywożoną z gór Harz. Nasze pierwsze spotkanie z górami Harz miało miejsce w 2004 roku, gdy Staś miał ledwo dwa latka i raczej tego nie pamięta. Ja, jeśli mam być szczera, niewiele więcej, niż pokazują zdjęcia.

Serio, blondynka? 2004 rok

W ubiegłym roku dość niefrasobliwie wybraliśmy się na spacer po Harzu, nie mając sprecyzowanego celu ani sprawdzonej trasy. Weszliśmy parę kilometrów wgłąb lasu, a gdy zaczęło być stromo, wróciliśmy po własnych śladach. Dzieci były zachwycone tym krótkim spacerem po górach, który pozwolił im się poczuć jak zdobywcy, więc postanowiliśmy wrócić tu jeszcze kiedyś, tym razem lepiej przygotowani. Ale lepiej, jak się okazało, to wcale nie znaczy dobrze.

2014 rok

Poszperaliśmy w necie i ustaliliśmy, skąd najlepiej zacząć naszą wędrówkę. Według naszych obliczeń, zostawiając samochód na parkingu w miejscowości Schierke, droga na szczyt i z powrotem liczyłaby 12 km, co wydawało się maszrutą akceptowalną dla dzieci. Pogoda zapowiadała się dość wątpliwa - przelotne deszcze, 12 stopni i wiatr, ale i tak zdecydowaliśmy się wyruszyć. Mapy w naszych smartfonach nie działały na terenie Niemiec, mimo to włączyłam GPS, żeby chociaż orientować się w przebytym dystansie. Spakowaliśmy prowiant i około 9 rano wyruszyliśmy z parkingu w Schierke.

Liczyliśmy na to, że trasa będzie oznakowana skrupulatnie, "po niemiecku". Okazało się, że są tu poważne braki i musieliśmy iść trochę na wyczucie. Pół biedy, jeśli było kogo zapytać o drogę, gorzej, gdy byli to, tak jak my, nieco zdezorientowani turyści. Raz zdarzyło się nam zapuścić w ślepą ścieżkę, ale w porę zawróciliśmy, nadrabiając jedynie kilometr lub dwa. W końcu znaleźliśmy drogowskaz, według którego szczyt Brocken był za 8 km, czyli znacznie dalej, niż zakładaliśmy. Cóż, nie mieliśmy zamiaru zawrócić, ale trochę martwiłam się o dzieci.



Dzielnie maszerowaliśmy dość płaską i szeroką drogą. Podzieliliśmy się na dwie grupy: na przedzie szedł tata z Emilką, a my po prostu nie mogliśmy za nimi nadążyć, więc wlekliśmy się coraz bardziej z tyłu. Czempioni maszerowali podśpiewując w naprędce skomponowaną piosenkę (na melodię "Ciągle pada"):

Idę w górę
Idę w górę nananana idę w górę
Ciągnę córę nananana ciągnę córę

i tak w kółko.

Kto kogo ciągnie?

(Tata nie dał się nagrać, niestety, a szkoda).

Dziarsko maszerujemy, a czarne chmury przemykają z ogromną szybkością tuż nad nami. Chwilami troszkę padało, a raz lunęło naprawdę ostro, ale na szczęście krótko i przeczekaliśmy to w krzakach. W końcu zobaczyliśmy w oddali nasz szczyt, ukoronowany dziwacznymi budynkami (między innymi obserwatorium astronomiczne), w odległości jakichś 2 km. Dzieci pomału miały dość, ale nadal dawały radę.

...no, powiedzmy, że dawały radę
Ale gdy już byliśmy praktycznie na szczycie zerwała się taka wichura i ulewa, że prawie nas stamtąd zmiotło. Więc zamiast cieszyć się chwilą i świętować zdobycie szczytu, szybko szukaliśmy jakiegoś schronienia. Znalazła się całkiem przytulna restauracja, gdzie wypiliśmy najdroższą na świecie kawę latte i najdroższe na świecie kakao. No cóż, monopoliści...




Przemoczeni, zziębnięci, z obawą myśleliśmy o drodze powrotnej. Ale nie musieliśmy przecież wracać pieszo, wszak na szczyt Brocken wjeżdża kolejka, taki sobie całkiem normalny pociąg. Świetne rozwiązanie dla zmęczonej rodziny. Ale nie tak świetne, jak się okazało, bo bilety dla naszej piątki kosztowałyby ponad 100 EUR! Kurcze no, trochę drogo jak za zwykłą kolejkę, czyż nie?

Taka całkiem zwyczajna ciuchcia

Stwierdzenie, że podjęliśmy decyzję przez aklamację, jest dalekie od prawdy. W każdym razie zdecydowaliśmy się wrócić pieszo, licząc na odnalezienie tej krótszej trasy, którą pierwotnie mieliśmy podążać. W międzyczasie prawie przestało padać i prawie wyszło słońce. I dopiero teraz zaczęła się przygoda przez duże PE! Krótsza trasa, co logiczne, była znacznie bardziej stroma i trudna. Gdy po raz pierwszy spojrzałam w dół, zjeżyły mi się włosy. Jak się okazało, ścieżka złożona była z dużych kamieni, aby się przemieszczać, trzeba było skakać z jednego na drugi.



Było dość ślisko, więc bałam się, że to się źle skończy. I co się okazało? Dzieciaki były zachwycone! Emilka jak mała sarenka wysforowała się na czoło pochodu, za nią tata, potem Staś z Danusią, całą drogę nierozłączni, a na końcu ja. Trasa była cudowna, wymagała dynamicznego marszu, czy też kicania z kamienia na kamień, a widoki były wprost przepiękne. Nie było mowy o zmęczeniu, marudzeniu "daleko jeszcze?" czy sprzeczkach, wszyscy daliśmy się pochłonąć pięknu tych soczyście zielonych gór.



Łącznie pokonaliśmy tego dnia ponad 19 kilometrów.


Co prawda jeszcze przez 3 dni po tym stromym zejściu bolały mnie palce u stóp, jednak z przyjemnością wspominam naszą wycieczkę. I przyznaję rację mężowi, że gdybyśmy zdecydowali się na zjazd kolejką, ominęłoby nas to, co najlepsze.

A tak szczyt Brocken wygląda z tarasu widokowego w Torfhaus




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...