Strony

sobota, 16 marca 2013

Środa, wczesny ranek...

Środa, wczesny ranek. Zrywam się, by zdążyć na pociąg o 7.20 do Warszawy. W pośpiechu zjadam śniadanie, robię kanapki i szykuję się do wyjścia. Taksówka już czeka. Odrobinę za późno, ale powinnam zdążyć.
Na szczęście nie ma korków. Parę minut po 7 wysiadam pod dworcem i ustawiam się w niezbyt długim ogonku. Tylko dwie kasy są czynne. Pod pachą ściskam książkę. Wszak podstawową i może jedyną zaletą komunikacji publicznej jest to, że można tam w spokoju poczytać. Nie mogę się doczekać, aż wrócę do przerwanej późno w nocy lektury i zastanawiam się, czy 300 stron wystarczy mi na podróż w obie strony.
Niestety moja kolejka się zacięła. Para przy okienku rezygnuje z nabycia biletów na kuszetkę, co pani kasjerce rozwala cały system. Nerwowo patrzę na zegarek, podobnie jak reszta kolejkowiczów. Pan przede mną pyta, czy ja też na ten pociąg, po czym decyduje się nabyć bilety w pociągu. Po chwili bezproduktywnego oczekiwania ja również porzucam kolejkę, zastanawiając się po cichu, ile to może kosztować. Trudno, lepsze to, niż zostać z biletem na dworcu.
Wsiadam do pustego przedziału. Po chwili dosiada się do mnie pan z kolejki. Mówi, że już powiadomił konduktorkę, że nie mamy biletów. Konduktorka po chwili wchodzi do naszego przedziału, przekonana, że jesteśmy ojcem i córką. To drobne kłamstewko pana z kolejki szybko wychodzi na jaw, bo każde z nas potrzebuje swojego biletu do rozliczenia w pracy, ale pani konduktor tylko się z tego śmieje, komplementowana szczodrze przez mojego współtowarzysza podróży. Jak się okazuje, ów pan to zawołany gawędziarz, w dodatku lekko wczorajszy. Usta mu się nie zamykają, a mi z trudem udaje się czasem coś wtrącić od siebie. Ale co tam, ja i tak w zasadzie wolę słuchać. Z rezygnacją myślę o książce, która wzywa mnie z torebki. Nie mam wyjścia, słucham więc historii o życiu, o pracy, o rodzinie, o polityce, kościele, a przede wszystkim o alkoholach - pan Feliks pracuje w tej interesującej branży. Słucham, patrząc przez okno, jak śnieg sypie coraz to mocniej, licząc na to, że wszystkie zwrotnice są ustawione jak należy. Szczęściem pan Feliks wpada w ciąg telefonicznych rozmów służbowych, podczas których jest jednakowo rozgadany, a ja czuję się usprawiedliwiona, sięgając po książkę. W przerwach między telefonami nadal zasypywana jestem historiami o żonie, synowych, córce, pasierbicy, o młodych latach, służbie zdrowia i o ulubionej golonce z kapustą. Zdecydowanie pan Feliks powinien założyć bloga, a ja po prawie 3 godzinach jazdy czuję znaczny przesyt.
Warszawa wita mnie śniegiem po kolana. Że też ja zawsze muszę podróżować w takich paskudnych warunkach pogodowych. Na taksówki pod dworcem trzeba czekać w kolejce. To niebywałe - oprócz noworocznej nocy, to taksówki grzecznie czekają na chętnych. Na szczęście dość szybko taksówka zabiera mnie spod dworca i niebawem docieram na szkolenie, trochę już spóźniona.
Okazuje się, że oprócz mnie jest tylko jeden uczestnik, więc wstrzymali się z rozpoczęciem do mojego przybycia. Szkolenie przebiega w miłej i kameralnej atmosferze, przy dobrej kawie i ciastkach. Trochę nas  zbija z tropu, gdy lunch podają nam w wygłuszonym pokoju pozbawionym okien. Wrażenie jest tak przykre, że zabieramy swoje porcje i zmykamy stamtąd do pomieszczenia, w którym mamy szkolenie. Przy okazji zaskakuje mnie pomysłowość cateringu, który serwuje polędwicę z... kurczaka. No kurczę!
Po zakończeniu kursu, bogata w nowo zdobytą wiedzę, zostaję podwieziona do centrum przez współkursanta. Mam jeszcze dwie godziny do Polskiego Busa, na który bilet kupiłam dzień wcześniej. Znajduję kawiarenkę, w której rozkoszuję się pyszną herbatą jaśminową oraz lekturą. Następnie biegnę na stację metra, przechodzę przyśpieszony kurs kupowania biletów w automacie i w końcu ląduję na górnym pokładzie autobusu. Nie nagabywana przez nikogo, z książką na kolanach i rozładowanym do cna telefonem przemierzam czarno-biały świat. W pewnym momencie kierowca podgłaśnia radio i wszyscy słyszymy, że mamy nowego papieża. Franciszek - podoba mi się to imię.
Bez telefonu nie jestem w stanie kontrolować czasu jazdy. Widok Torunia mnie zaskakuje, to już? Mijając swój blok, bezskutecznie próbuję wypatrzyć światełka w znajomych oknach. Okazuje się, że mróz w Toruniu wręcz trzaska, szybko wskakuję do taksówki i po chwili jestem już w domu. Mimo późnej pory dzieci oblegają mnie już w drzwiach. Są gotowe do snu, układam je więc w łóżkach. Bez bajki o Aniołkach oczywiście się nie obejdzie, więc wymyślam coś w naprędce. Niedługo później ja również zapadam w sen po tym zwykłym-niezwykłym dniu.


2 komentarze:

  1. u nas też obowiązkowo bajka o aniołkach musi być ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak. U nas mogłoby nie być śniadania albo kolacji albo mycia zębów czy nawet czytania, ale aniołki muszą być ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...