Strony

poniedziałek, 11 grudnia 2006

Jak korek z szampana

Miałam napisać, jak to było z przyjściem Emilki na świat, a więc piszę, póki jeszcze cokolwiek pamiętam.

Mój lekarz po ostatniej wizycie skierował mnie do szpitala z uwagi na małą masę dziecka (USG wykazało wagę 2600 g). Na szczęście nie użył przy mnie terminu "hipotrofia płodu", gdyż ten termin brzmi tak złowrogo, że pewnie nie mogłabym spać po nocach z obawy o Emilkę. A termin ten oznacza poprostu niską masę urodzeniową, która może, ale nie musi, wiązać się z pewnymi komplikacjami.

A więc 16 listopada pojawiłam się w szpitalu zła, że mnie zabierają od dzieci. Uważałam, że pobyt w szpitalu wcale nie jest konieczny, a ja muszę robić rodzinie kłopot, podrzucając im dzieci na nie wiadomo jak długo. Początkowo miałam nadzieję, że mnie wypuszczą po 1-2 dobach obserwacji, ale moje nadzieje okazały się płonne i musiałam pogodzić się z tym, że zostanę w szpitalu aż do porodu. Zarówno Staś jak i Danusia urodzili się ponad tydzień po terminie, a więc obawiałam się, że mogę tam poleżeć nawet 2 tygodnie, a każda noc na szpitalnym łóżku była dla mnie strasznym przeżyciem.

Oddział patologii ciąży to trochę jak czyściec. Prawie wszystkie przebywające tam kobiety marzyły o tym, żeby znaleźć się "po drugiej stronie", czyli na oddziale położniczym, już z maleństwami u boku. To byłoby zupełnie jak przejście z czyśćca do nieba. Kobiety zawożone na porodówkę żegnane były zazdrosnymi spojrzeniami, bo większość z nas była już po przewidywanym terminie porodu. Jakoś żadna z nas nie brała pod uwagę tego, że przejście z jednego oddziału do drugiego wymagać będzie dużej porcji bólu, czasem trwającego wiele godzin. Przy okazji poznałam kilka "domowych" sposobów na wywołanie akcji porodowej. Najbardziej utkwiły mi w pamięci dwa z nich: jeden polegał na wypiciu mocnej kawy - pół szklanki kawy sypanej, zalanej szklanką wrzątku, a drugi - na wypiciu ćwiartki wódki. Tak sobie myślę, że ja na miejscu maleństwa też bym się starała szybko ewakuować z tak skażonego środowiska ;)

Z trudem przetrwałam weekend w szpitalu, gdy nic właściwie się nie działo i z współtowarzyszkami niedoli zabijałyśmy czas, oglądając telewizję na dwuzłotówki. W sobotę podłączono mi kroplówkę z oksytocyny, żeby sprawdzić, czy pojawią się jakieś skurcze, ale nawet cienia skurczu nie było. Tym bardziej spodziewany termin porodu stał się bardziej odległy...

Wbrew moim przypuszczeniom, w nocy z niedzieli na poniedziałek pojawiły się u mnie regularne skurcze. Pomyślałam sobie, że dobrze, że poprzedniego wieczoru z nudów zrobiłam sobie dokładny pedicure - w końcu moje stopy w najbliższym czasie znajdą się na dość eksponowanym miejscu ;) O szóstej rano powiedziałam położnej, że mam skurcze co 10 minut, więc podłączyła mnie do KTG. Te moje skurcze jakoś nie zapisywały się na aparacie, więc chyba siostra nie wzięła ich zbyt serio. Najwyraźniej uważała, że to wszystko jeszcze długo potrwa. Ja też  tak myślałam, bo skurcze nadal pojawiały się nie częściej niż co 10 minut. O 7.00 nastąpiła zmiana warty, nikt na mnie nie zwracał uwagi, więc w pewnej chwili musiałam zawołać położną, że już mam skurcze parte. Dopiero wtedy zostałam zbadana i okazało się, że to już... Biegiem wieziono mnie na porodówkę przez długie korytarze, krzycząc, że nie wolno mi przeć, mam tylko głęboko oddychać! Siostry bały się, że im urodzę po drodze ;) Gdy w końcu dotarłam na miejsce i wrzucono mnie na odpowiedni "fotel" upewniłam się, że mogę już przeć i... po minucie położono mi Emilkę na brzuchu. Trudno mi było uwierzyć, że to już, byłam wręcz w szoku! Emilka, z uwagi na swoje niewielkie rozmiary, poprostu wyskoczyła jak korek z szampana ;)

Wszystkim aktualnie ciężarnym czytelniczkom życzę takiego porodu. Do tej pory uśmiecham się na to wspomnienie. Szczególnie gdy sobie przypomnę, jak mnie w biegu wieziono na porodówkę. Zupełnie jak w serialu "Ostry dyżur" - tylko drzwi za nami trzaskały ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...