Wczorajszy dzień zaczął się bardzo przyjemnie
typową pobudką w wykonaniu Danusi, czyli obsypywaniem mnie całusami tak
długo, aż otworzyłam oczy. Budzik tego dnia miał wolne, gdyż musiałam
zostać z chorymi dziećmi w domu. No cóż, zdarzają się gorsze przykrości,
niż wolny dzień w środku tygodnia. Z rutyny porannego krzątania się po
domu wyrwał mnie telefon mojej szefowej, aktualnie przebywającej w
Krakowie. Ona i szef wyjechali tam by się spotkać z ważnymi gośćmi z
Japonii, którzy mieli przylecieć o godz. 9.55. Taką godzinę przynajmniej
podałam szefowej. Jak się okazało na lotnisku, takiego przylotu brak, a
najbliższy samolot z Frankfurtu jest dopiero za parę godzin. Szefowa
nie ukrywała irytacji tym faktem, jak również tym, że jej telefon nie
zastał mnie w pracy. Omdlenie z powodu stresu odłożyłam na później,
musiałam szybko pojechać do pracy i sprawdzić, gdzie leży błąd. Na
szczęście mój mąż jeszcze był w domu i zrozumiał powagę sytuacji.
Ubraliśmy szybko dzieciaki i pojechaliśmy. W pracy zajęłam się
przekopywaniem korespondencji i kolejnymi telefonami do Japonii, a
dzieciaki zwiedzaniem kolejnych pomieszczeń i oczarowywaniem pracujących
tam pań. Okazało się, że wina ewidentnie leżała po mojej stronie, gdyż z
korespondencji wyraźnie wynika, że przylot miał mieć miejsce o 20.
Wskutek mojej pomyłki szefostwo musiało przyjechać dzień wcześniej do
Krakowa. Mam cichą nadzieję, że nie skasują mnie za nocleg w hotelu...
Ale nie był to koniec atrakcji, przewidziany na ten dzień.
Jarek wrócił z pracy, skarżąc się na złe samopoczucie. Coś go dławiło, gardło bolało, czuł się osłabiony. Ja musiałam biec na angielski. W drodze na lekcję odebrałam telefon od Jarka, który powiedział, że czuje się okropnie i boi się, że zasłabnie.
- Tak więc gdy odbierzesz telefon ode mnie i nie będę się odzywał, to wiesz co robić.
- Mam wezwać pogotowie?
- Koniecznie.
Ta rozmowa lekko podniosła mi ciśnienie. Zaczęłam obmyślać plan działania, tak na wszelki wypadek. Zadzwoniłam jeszcze przed rozpoczęciem lekcji. Jarek stwierdził, że czuje się trochę lepiej, właśnie robił sobie obiad.
Lekcja trwa. Nagle - dzwoni mój telefon. To mój mąż. Zanim zdążyłam odebrać - rozłączył się. Dzwonię do niego - połączenie nieudane. Za chwilę na szczęście udało mi się dodzwonić.
- Jarek, mam wzywać pogotowie? - mówię trzęsącym się głosem
- Nie, to Danusia dorwała się do komórki.
No to niezły skok ciśnienia załatwili mi we dwoje. Uffff...
W drodze do domu wstępuję do drogerii i kupuję farbę do włosów. Ale ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nadal siwych włosów brak. Prędzej wyłysieję niż osiwieję. Powinnam się pewnie z tego cieszyć... Ale coś mi mówi, że gdyby to był deszczowy październik albo szarobury luty, moje włosy bardziej by ucierpiały. Ten maj stanowczo dobrze na mnie działa.
I tym optymistycznym akcentem kończę tę przydługą notkę.
(Obawiam się, że ten optymizm minie mi najdalej w poniedziałek, po powrocie szefostwa...)
Ale nie był to koniec atrakcji, przewidziany na ten dzień.
Jarek wrócił z pracy, skarżąc się na złe samopoczucie. Coś go dławiło, gardło bolało, czuł się osłabiony. Ja musiałam biec na angielski. W drodze na lekcję odebrałam telefon od Jarka, który powiedział, że czuje się okropnie i boi się, że zasłabnie.
- Tak więc gdy odbierzesz telefon ode mnie i nie będę się odzywał, to wiesz co robić.
- Mam wezwać pogotowie?
- Koniecznie.
Ta rozmowa lekko podniosła mi ciśnienie. Zaczęłam obmyślać plan działania, tak na wszelki wypadek. Zadzwoniłam jeszcze przed rozpoczęciem lekcji. Jarek stwierdził, że czuje się trochę lepiej, właśnie robił sobie obiad.
Lekcja trwa. Nagle - dzwoni mój telefon. To mój mąż. Zanim zdążyłam odebrać - rozłączył się. Dzwonię do niego - połączenie nieudane. Za chwilę na szczęście udało mi się dodzwonić.
- Jarek, mam wzywać pogotowie? - mówię trzęsącym się głosem
- Nie, to Danusia dorwała się do komórki.
No to niezły skok ciśnienia załatwili mi we dwoje. Uffff...
W drodze do domu wstępuję do drogerii i kupuję farbę do włosów. Ale ku mojemu zdziwieniu okazało się, że nadal siwych włosów brak. Prędzej wyłysieję niż osiwieję. Powinnam się pewnie z tego cieszyć... Ale coś mi mówi, że gdyby to był deszczowy październik albo szarobury luty, moje włosy bardziej by ucierpiały. Ten maj stanowczo dobrze na mnie działa.
I tym optymistycznym akcentem kończę tę przydługą notkę.
(Obawiam się, że ten optymizm minie mi najdalej w poniedziałek, po powrocie szefostwa...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz