Strony

środa, 16 kwietnia 2014

O tym, jak biegałam po lesie

Jarek, mój mąż jest zapalonym biegaczem (i rowerzystą też). Od ponad roku bierze udział we wszelkich okolicznych wyścigach, nazbierał już sporą kolekcję medali i powoli szykuje się na triathlon.

Parę tygodni temu zagaił w te słowa:

- Pod koniec kwietnia będzie taki bieg lajtowy, po lesie, może byśmy się wybrali całą rodziną? Dzieci będą miały frajdę, pieczone kiełbaski i inne atrakcje. To co, zapisać cię?

Słysząc o rodzinnej wyprawie bogatej w atrakcje, zgodziłam się nie zastanawiając się wiele. Lajtowy bieg po lesie, czemu nie. Nawet chyba nie zwróciłam uwagi na dystans. Biegam, jak wiecie, od jakiegoś miesiąca. Jak się bardzo postaram, to nawet 7 km dam radę pokonać (tak właściwie to dopiero raz tego dokonałam). Więc spoko, pobiegam po lesie, skoro dzieci będą miały z tego frajdę.

Zastanowiłam się dopiero wtedy, gdy jeden z kolegów męża pogratulował mi odwagi. Czemu taki lajtowy bieg miałby wymagać odwagi? Weszłam na stronę internetową tej imprezy i blednąc czytałam o "morderczych podbiegach", "ścianie płaczu" i innych atrakcjach terenu (opisy pięknych widoków niewiele mnie pocieszyły). No ale teraz nie mogłam się już wycofać, zwłaszcza że mąż wyposażył mnie w buty do biegania i odpowiedni strój.

W końcu nadeszła TA NIEDZIELA i wyruszyliśmy nad jezioro Bachotek, zmierzyć się z zaplanowaną przez organizatorów trasą. Pogoda niestety nie była zbyt zachęcająca. Deszcz kropił i było raczej zimno. Zebrało się około 50 entuzjastów biegania i nordic walkingu, ze znaczną przewagą mężczyzn. Jarek miał wśród nich wielu znajomych. Jak się okazało, z zaciekawieniem oczekiwali, czy dokonam opłaty za bieg, w domyśle - czy wystarczy mi odwagi. Nie sądziłam, że mam swój fanclub ;)

Czy miałam tremę? Trochę tak, ale przede wszystkim chciałam już zacząć biec, bo to czekanie mnie wykańczało, no i marzłam okrutnie. Z ulgą przyjęłam wystrzał z pistoletu.

Okazało się, że opisy nie przesadzały ani trochę - było ciężko. Nie jestem przyzwyczajona do biegania po lesie, bo amortyzacja jest zupełnie inna, niż na trasach osiedlowych. No i te górki. Myślałam, że wyzionę ducha. Biegnąc daleko za całym peletonem byłam coraz bardziej zła, że dałam się w to wkręcić. Nie mogłam sobie spokojnie biegać dalej po osiedlu, w lewo, albo w prawo, gdzie tylko mam ochotę? I bez tych cholernych podbiegów?

Trasa miała kształt ósemki, więc w połowie trasy trzeba było przebiec przez metę. Miałam ogromną ochotę dać sobie spokój z dalszym biegiem, bo po co się tak męczyć? A tam oczywiście czekały tam moje dzieciaki, kibicujące radośnie. Zebrałam się więc w sobie i biegłam dalej, cały czas myśląc o czekającym mnie ostatnim podbiegu, tak obrazowo nazywanym "ścianą płaczu". Z tyłu dochodził mnie stukot kijków doganiających mnie uczestników z grupy nordic walking. A walorów krajobrazowych nie doceniłam ani przez moment. Widziałam tylko drogę przed sobą, pnącą się w górę. U stóp wspomnianej "ściany płaczu" czekał już na mnie mój mąż, który zdążył odebrać medal, zjeść kiełbaskę i wrócić, żeby mi było raźniej (jakoś nie wyglądał na specjalnie zmęczonego). Udało mi się sprężyć i przebiec przez metę, zamiast się przez nią przeczołgać. Jakieś dziecko podało mi medal i już było po wszystkim.

Nie czułam satysfakcji. To przecież obciach być ostatnim. Chciałam do domu, ogrzać się w końcu i dojść do siebie.

Dopiero parę godzin później w końcu poczułam dumę z siebie. Dałam radę, nie poddałam się. I gdzie mnie, biegającej ledwo od miesiąca, do tych wyjadaczy, hardkorowców, zaprawionych w bojach? Ktoś musiał być ostatni i ja idealnie nadawałam się na to miejsce. No i mam medal!



I myślę, że chętnie to kiedyś powtórzę.


3 komentarze:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...