Strony

wtorek, 25 lipca 2006

Zanim zapomnę

Danusia budząc się z popołudniowej drzemki w ubiegły poniedziałek unieruchomiła mnie na dość długo, jak widać :) Nie planowałam tak długiej przerwy. Chciałam pisać póki wspomnienia były jeszcze świeże. Ale w tak zwanym międzyczasie przydarzył się nam niezaplanowany wyjazd do Grudziądza, skąd wróciliśmy dopiero w niedzielę wieczorem. Siedzę teraz, patrząc w monitor i nie wiem, czy potrafię coś jeszcze napisać o naszej wyprawie do Pragi. Spróbuję :)

Zacznijmy od podróży. Jechaliśmy naszym wiekowym samochodem, który świetnie się spisał, udowadniając, że na japońskich pojazdach można polegać, pomimo wieku. Z uwagi na nieustanne upały (i brak klimatyzacji) postanowiliśmy jechać nocą. Danusia chyba wyczuła, że coś się szykuje, bo obudziła się chwilę przed naszym wyjazdem. Utuliłam ją, uśpiłam. Po chwili obudziła się ponownie. Poleżałam przy niej parę minut, zasnęła. I tak parę razy. W końcu Agnieszka, która spała z Danusią i miała z nią spać przez kolejne noce zadecydowała, że mamy jechać, a ona sobie jakoś poradzi. Jak się dowiedzieliśmy później, Danusia rozbudziła się na dobre, a więc Aga zeszła z nią do kuchni, trochę się tam pokręciły, zjadły płatki na mleku i około czwartej poszły spać. Dalsza część nocy, jak i wszystkie kolejne, minęły dzieciom już bez żadnych problemów. A my dojechaliśmy bez większych przeszkód do Pragi po 12 (!) godzinach jazdy. Ja nie spałam, towarzysząc dzielnie Jarkowi, który dojechał naprawdę bardzo zmęczony (nie ukrywam, że ja też troszkę). Dotarliśmy do zarezerwowanego uprzednio hotelu, który okazał się przyzwoicie schludny, tani, w bardzo fajnym punkcie miasta, z którego mieliśmy parę minut drogi do metra, a na upartego na starówkę można było dojść pieszo. Pokój może nie był zbyt elegancki, a łóżka mieliśmy oddzielne, co jest dość nietypowe jak na podróż poślubną, ale taki problem to nie problem ;) Ważne, że łazienka była świeżo wyremontowana, czysta i wyposażona jak należy, reszta to już nasza improwizacja.


Bałagan ;)

Gdy wypoczęliśmy trochę, natychmiast ruszyliśmy na starówkę, powoli zapoznając się z tajnikami praskiego metra oraz waluty, którą z trudem przeliczaliśmy w pamięci na złotówki. Na początku nie bardzo nam to szło, wskutek czego wydaliśmy więcej pieniędzy, niż planowaliśmy. Później musieliśmy trochę przycisnąć pasa. Ale co tam, przynajmniej tego pierwszego wieczoru zjedliśmy sobie kolację w dość eleganckim miejscu z miłą (słowacką?) obsługą. Przespacerowaliśmy się w okolicach Mostu Karola, przeciskając się wśród różnojęzycznych turystów. Wciąż jeszcze zmęczeni wróciliśmy do hotelu, planując rozpocząć poznawanie Pragi od rana.


Pierwsze zdjęcie

W naszym nieocenionym przewodniku napisali, że należy uważać, próbując się porozumieć z Czechami po polsku, ponieważ podobieństwo tych dwóch języków może okazać się złudne. Święta prawda! Bo jak byście zareagowali, gdyby ktoś Was namawiał, by kupić "Denne cerstwe pecivo"? (pisownia z pamięci ;)) A na podstawie jednej z reklam zaczęłam się zastanawiać, czy "plecy" po czesku oznaczają "twarz". W tym przypadku mogę się mylić... Ale co ma oznaczać napis na kontenerach poniżej??? Snuliśmy na ten temat różne rozważania...


W pobliżu hotelu znaleźliśmy miłą cukrarne, czyli cukiernię, gdzie od tej pory rozpoczynaliśmy nasz dzień przy kawie i smacznych kanapkach, z mapą w rękach planując trasy wycieczek. Pierwszego dnia postanowiliśmy przejść się pieszo na Hradczany, które wydawały się być dość blisko (to około dwa przystanki metra od nas). Rzeczywiście, dało się tam dojść pieszo, nawet w tym upale i pełnym słońcu. Po drodze zahaczyliśmy o piękne Ogrody Królewskie, gdzie można było trochę ochłonąć w cieniu przy fontannie.

Hradczany okazały się cudne, acz kompletnie zapchane turystami. Do każdej atrakcji turystycznej ciągnęły się kilkumetrowe kolejki i nigdzie nie można było wejść bez biletów. Bilet pozwalający wejść do Katedry, Zamku i na Złotą Uliczkę kosztował nas tyle, co obiad w dobrej restauracji... Ale przecież nie mogliśmy pojechać do Pragi i ominąć Hradczany! Złotą Uliczkę wyobrażałam sobie jakoś tak bardziej złoto, a okazała się rzędem niskich kamieniczek w pastelowych kolorach. Tam kiedyś pracowali alchemicy, próbując znaleźć recepturę złota albo kamienia filozoficznego. Teraz to coś w rodzaju centrum handlu pamiątkami. Trochę szkoda... Ale nie mogłam się oprzeć i kupiłam sobie piękny sznurek korali, który jest teraz dla mnie bardzo cenną pamiątką.


Zatłoczona Złota Uliczka

Katedra Św. Wita, podczas budowy której zużyto ponad 2 tony srebra!
Zwiedziwszy co się dało na Hradczanach, zjedliśmy drogi i niesmaczny obiad, popijając dobrym piwem ze wspólnego, litrowego kufla. Później w poszukiwaniu jakiegoś opactwa znalezionego przez Jarka na mapie, zabłądziliśmy do wielkiego parku, zwanego Parkiem Zakochanych (przynajmniej w naszym przewodniku). Park ten znajdował się na dość wysokim wzgórzu. Namówiłam Jarka, żeby zejść na dół, gdzie powinniśmy znaleźć się w okolicach Mostu Karola. Ześlizgiwaliśmy się po stromych ścieżkach, ryzykując sturlanie się, podczas gdy parę metrów obok znajdowały się wygodne schody, które rzecz jasna znaleźliśmy później. Bardzo podobała mi się ta część wycieczki. Nie było tam tłumów turystów, panował przyjazny cień i chłód, a widoki spomiędzy drzew były naprawdę zachwycające. Aż strach pomyśleć, ile tego dnia zrobiliśmy kilometrów pieszo, ale warto było. No i rzeczywiście znaleźliśmy się w pobliżu Mostu Karola. Przeszliśmy na drugą stronę (oczywiście znów tłumy turystów) i odpoczęliśmy w jednej z knajpek z widokiem na Wełtawę. Później pochodziliśmy jeszcze po starówce, ale zmęczenie dało się nam we znaki, więc wróciliśmy do hotelu. Po kolacji oswoiliśmy jeszcze pobliską knajpkę, gdzie mieliśmy odtąd spędzać wieczory i wróciliśmy ledwie żywi do hotelu, następny dzień planując spędzić mniej intensywnie. Ale jak to często bywa, realizacja często odbiega od planów. 


Park Zakochanych

We wtorek rano upał trochę zelżał. Postanowiliśmy zacząć zwiedzanie od słynnej żydowskiej dzielnicy Josefov, szczególnie znanej z pięknego, starego cmentarza. Bardzo chciałam zobaczyć grób rabina Löw, który wedle legendy zbudował golema. Jak się jednak okazało, aby wejść do synagogi czy na cmentarz trzeba kupić wejściówki w cenie, która nas powaliła. Zdegustowało mnie szczególnie to, że aby wejść na cmentarz trzeba kupić bilet. Co by na to powiedzieli ludzie, którzy wieki temu zostali tam pochowani? Obejrzeliśmy więc sobie synagogę tylko z zewnątrz, pobłądziliśmy trochę po pięknych uliczkach Pragi, a następnie przeszliśmy do kolejnego punktu programu, wyruszając metrem na Wyszehrad.

Miejsce to mnie urzekło. Pięknie położone na wzgórzu, z cudnym widokiem na Wełtawę i wszystkie mosty... A przy tym spokój, brak turystów, obiad za przystępną cenę. I piękny, stary cmentarz, na którym do tej pory chowani są zasłużeni mieszkańcy miasta. W dużym stopniu wynagrodził nam cmentarz na Josefovie, którego nie mogliśmy zobaczyć. Z Wyszehradu wyruszyliśmy pieszo, brzegiem Wełtawy na Nowe Miasto. Zrobiliśmy ładnych parę kilometrów, mijając kolejne mosty na rzece, ale był to cudowny spacer. Doszliśmy bardzo zmęczeni na Vaclavske Namesti - piękną promenadę, niestety znów pełną turystów. W jednej z licznych knajpek wypiliśmy kawę, której cena jeżyła włos na głowie.  Na nic więcej nie mieliśmy siły - a więc tylko hotel, a później nasz wieczorny bar, który na szczęście był blisko hotelu, bo oboje mieliśmy problemy z chodzeniem.


Vaclavske Namesti

W związku z powyższym na następny dzień zaplanowaliśmy pełen relaks - plaża, kąpiel, słońce. Znalazłam na mapie miejsce oznaczone jako kąpielisko. Trafiliśmy tam z wielkim trudem. Kąpielisko okazało się raczej wyludnione, plaża niezbyt ładna, zarośnięta trzcinami, ale dla nas najważniejsze było, że jest tam woda i miejsce do poleżenia. Dno jeziora było strasznie kamieniste, co okazało się zbawienne dla naszych stóp - wszelkie bóle minęły jak ręką odjął. Woda w jeziorze była ciepła jak zupa, pływało się cudownie. I czego chcieć więcej?


Blada ja ;)

Tak właściwie to był koniec naszej wycieczki. Pozostały tylko zakupy, prezenty dla dzieci i dla rodziny i powrót do domu. Byłam ogromnie stęskniona za dziećmi i zaniepokojona, jak nas powitają po parudniowej rozłące. Gdy dojechaliśmy na miejsce po 22, dzieci jeszcze nie spały i czekały na nas. Danusia gdy nas zobaczyła, zrobiła wszystkim "papa!", złapała nas za ręce, prowadząc w stronę samochodu. Najwyraźniej chciała wracać do Torunia ;) Z trudem dała się uśpić, koniecznie tatusiowi. A ja padłam na łóżko obok Stasia i zasnęłam przytulona do niego. Tak skończyła się nasza podróż poślubna...

PS. Wiem, że ten post jest strasznie długi i pewnie dla Was nużący. Ale chciałam mieć to wszystko na piśmie, zanim zapomnę. Brawa dla wszystkich, którzy dotrwali do końca!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...