Byłam wczoraj na seminarium w innym mieście. Gdy wyjeżdżałam, dzieci jeszcze spały. Mnie też zresztą trudno było nazwać obudzoną o tej bandyckiej godzinie.
Wróciłam późnym popołudniem. Wysiadając z pociągu zobaczyłam dzieci czekające na peronie. Mało co sprawia mi taką przyjemność, jak widok kogoś, kto czeka na mnie na dworcu. Niezmiennie robi mi się od tego ciepło na sercu :)
Dzieci puściły się pędem w moją stronę. Obległy mnie, przytulając mnie, przekrzykując się nawzajem i zaciągnęły do samochodu. W czasie drogi dokazywały, brykały, poszturchiwały się nawzajem, aż trzeba było je uspokajać. Ot, mała odmiana po całym dniu względnej ciszy.
- No tak, przez cały dzień chodziliście grzecznie jak trusie. Wystarczy, że mama wróciła i łobuzujecie. - skwitował mój mąż.
Zastanawiam się, czy powinnam się cieszyć, że moja obecność wprawia dzieci w euforię, czy martwić się, że wpływam na nie demobilizująco.
W każdym razie wydźwięk tego zdania - "Bez ciebie radzimy sobie lepiej" - jest raczej przygnębiający.
Czepiam się, ale...
eee - aniu - rozumiem twoje odczucie- ALE ;-) - to napewno mialo byc - widzisz? - wcale nie musisz sie martwic,i w przyszlosci na mnie liczyc, bo chociaz ty sobie z dziecmi wspaniale dajesz rade , ja sobie tez dalem rade i jestem z siebie dumny !
OdpowiedzUsuńto byla prosba o uznanie pewnie :-D
:-)))))))))))))
Kurcze, Aniu, chyba trafiłaś w sedno! :) Dzięki za podtrzymanie mnie na duchu.
OdpowiedzUsuńGdy człowiek jest zmęczony, to jakoś trudniej o pozytywne spojrzenie na świat :)
Pozdrawiam!