Odkąd zaczął się rok szkolny, ledwo nadążam z życiem, a co tu mówić o pisaniu.
Dziś spóźniona o tydzień relacja z festiwalu Skyway.
Wyprawa zaczęła się tym, że wpakowałam się z dziećmi do antycznego wręcz autobusa Jelcz, kursującego specjalnie z okazji festiwalu, kuszącego nas tańszymi biletami. Owszem, były tańsze, bo 2,50 zamiast 2,80 zł, ale jak się okazało, nie oferowali biletów ulgowych... Ale za to mieliśmy komfort prawie pustego autobusu i bardzo sympatycznej obsługi.
Gdy jechaliśmy przez zapadający mrok, Staś zapytał:
- Mamo, czy jest chociaż mała, malutka, minimalna szansa, że spotkamy Tymka i Sergiusza?
Tymek i Sergiusz (i mała Michalinka) to zaprzyjaźnione rodzeństwo. Bardzo się lubią z naszymi dziećmi i często spotykamy się na tego rodzaju imprezach, wakacjach i Sylwestrach. Tym razem jednak nie umawialiśmy się z nimi, a ja nawet nie wiedziałam, czy w ogóle się wybierają. I czy tego właśnie wieczoru. A jakby nawet, to przecież będzie ciemno i całe tłumy. Więc cóż miałam odpowiedzieć? Przecież to szansa jedna na milion.
- Stasiu, nie łudź się, nie ma szans, żebyśmy się dziś spotkali. Nawet najmniejszych.
I co? Oczywiście ledwo zagłębiliśmy się w nocne atrakcje, wpadliśmy na siebie niespodzianie. I jak wygląda moja wiarygodność w oczach Stasia?
Ale jak to kiedyś stwierdził Terry Pratchett: „Uczeni wyliczyli, że jest tylko jedna szansa na milion, by zaistniało
coś tak całkowicie absurdalnego. Jednak magowie obliczyli, że szanse
jedna na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.”
No więc właśnie.
Tak więc spacerowaliśmy sobie po nocnym Toruniu, zachwycając się światełkami, dając się oczarować muzyce i magii.
Dzieci uwielbiają mappingi 3D, a tym razem widzieliśmy ich aż 4, całkiem niezłe. Ale największy zachwyt dzieciaków wzbudziła "Czerwona Czarodziejka", czyli magiczny ogród przy Baju Pomorskim, pełen świateł, z fontanną z piany i ukrytymi skrzatami. Każde z dzieci dostało różdżkę, za której pomocą można było "ożywić" niewidoczne skrzaty. Niesamowita zabawa.
Aby w takich warunkach robić zdjęcia trzeba mieć niezły sprzęt i umiejętności. W necie znajdziecie dużo świetnych fotografii z tej imprezy, ja nie będę się pchać z moimi strzelanymi komórką, na których widać głównie ciemność. Ale to jedno wrzucam dla Stasia: mój syn z garścią piany oświetloną laserem. Wyglądało to niesamowicie!
Wracaliśmy do domu, ja - pełna energii, dzieci - ledwo żywe. Nie miały nawet siły dojść na przystanek autobusowy, a w taksówce - zasnęły. Czy śniły im się kolorowe światła i magiczna piana?
Mówią na nas Ladorusie. Jak się pewnie domyślacie, pochodzi to od naszego nazwiska. Ladorusie mieszkają w Toruniu, najpiękniej pachnącym mieście w Polsce.
Strony
niedziela, 29 września 2013
piątek, 20 września 2013
Ambiwalentne odczucia
Dziś bardzo obrazowo wytłumaczyłam Stasiowi, co to takiego "ambiwalentne odczucia".
Zacznijmy od tego, że dziś w szkole Staś zarobił "umowną szóstkę". Umowną, gdyż chodziło o zajęcia pozalekcyjne, ale pani, która je prowadzi stwierdziła, że Staś bardzo na nią zasłużył. Nie wiem, czy lazania też powinna być w związku z tym "umowna", zresztą jaka by ona miała być, papierowa? Wobec czego upiekłam kolejną lazanię, rodzinka póki co się nią nie nudzi, a ja zmierzam ku doskonałości w tej materii.
W czasie przygotowania lazanii, gdy Staś już pomógł mi jak umiał, pozwoliłam mu trochę pograć na kompie. Po kilku chwilach podeszłam do niego oświadczając, że lazania już za 10 minutek. I wtedy na jego twarzy można było dostrzec walkę sprzecznych ze sobą uczuć. Z jednej strony radość, że już niedługo będzie jego najulubieńsza potrawa, a z drugiej żal, że już tylko 10 minut gry.
- I to właśnie są ambiwalentne odczucia, synku - wyjaśniłam.
Zacznijmy od tego, że dziś w szkole Staś zarobił "umowną szóstkę". Umowną, gdyż chodziło o zajęcia pozalekcyjne, ale pani, która je prowadzi stwierdziła, że Staś bardzo na nią zasłużył. Nie wiem, czy lazania też powinna być w związku z tym "umowna", zresztą jaka by ona miała być, papierowa? Wobec czego upiekłam kolejną lazanię, rodzinka póki co się nią nie nudzi, a ja zmierzam ku doskonałości w tej materii.
W czasie przygotowania lazanii, gdy Staś już pomógł mi jak umiał, pozwoliłam mu trochę pograć na kompie. Po kilku chwilach podeszłam do niego oświadczając, że lazania już za 10 minutek. I wtedy na jego twarzy można było dostrzec walkę sprzecznych ze sobą uczuć. Z jednej strony radość, że już niedługo będzie jego najulubieńsza potrawa, a z drugiej żal, że już tylko 10 minut gry.
- I to właśnie są ambiwalentne odczucia, synku - wyjaśniłam.
czwartek, 12 września 2013
Wieści z frontu szkolnego
Nasi znajomi z facebooka już wiedzą o dwóch szóstkach, jakie Staś zdążył już w tym roku szkolnym zdobyć, a pierwszą z nich - już pierwszego dnia lekcji. Te sukcesy pozwoliły mu nabrać wiary w siebie, bo widzę, że z mniejszą niechęcią niż zwykle chodzi do szkoły. Chwalił mi się również, że klasa chciała go wybrać przewodniczącym, na co się ku mojemu rozczarowaniu nie zgodził. No a dziś, gdy go zapytałam, jak było w szkole, po raz pierwszy ever usłyszałam, że fajnie! To ci dopiero... Czyżby piąta klasa okazała się przełomowa?
Wymyśliliśmy też fajną zasadę, że dziecko, które dostało szóstkę, może sobie zażyczyć dowolne danie na obiad. Obawiam się, że głównie będzie to lazania, bo rodzina za nią przepada.
Bardzo wzruszyłam się również szóstką, którą przyniosła dziś nasza pierwszoklasistka. Brawo Emcia!
Danusia zaś zapowiada na jutro piątkę z plusem.
Staram się nie chwalić dnia przed zachodem słońca, ale jestem dobrej myśli!
Wymyśliliśmy też fajną zasadę, że dziecko, które dostało szóstkę, może sobie zażyczyć dowolne danie na obiad. Obawiam się, że głównie będzie to lazania, bo rodzina za nią przepada.
Bardzo wzruszyłam się również szóstką, którą przyniosła dziś nasza pierwszoklasistka. Brawo Emcia!
Danusia zaś zapowiada na jutro piątkę z plusem.
Staram się nie chwalić dnia przed zachodem słońca, ale jestem dobrej myśli!
A tak to się zaczęło - pierwszy dzień Emilki w pierwszej klasie |
środa, 11 września 2013
Koci element
Pewnego dnia po pracy, gdy jak zwykle odstawiałam rower do piwnicy, nagle usłyszałam przeraźliwe miauczenie. Podążając za płaczliwym głosem, trafiłam do sąsiedniej piwnicy, a dzieci podążyły za mną. Owe dźwięki okazały się pochodzić od dwóch puszystych, przeraźliwie brudnych kocich kuleczek. Kociaki nie bały się nas wcale, podbiegły do nas, nadal miaucząc, małe, nieporadne słodziaki.
Wróciliśmy do domu. Wysłałam dzieci do piwnicy z miską mleka, ale kotki nie chciały lub nie umiały pić. Gdy po godzinie mleko nadal stało nietknięte, zaczęłam się poważnie martwić. Schodziłam do nich kilkakrotnie, widząc jak śpią wtulone w siebie, skulone w starym koszyku, w którym zapewne zostały tam przez kogoś podrzucone. No i co zrobić dalej? Kociaki najwyraźniej nie umieją jeszcze same jeść, zdechną tam z głodu. Myśl o przygarnięciu kociaków ledwo mi przemknęła przez myśl, wszak u nas i bez kotów jest ciasno. Zadzwoniłam do Fundacji Kot, która zajmuje się organizowaniem opieki dla potrzebujących kotów. Długo rozmawiałam z bardzo miłą panią, która oświadczyła, że niestety nie ma w tej chwili możliwości przejęcia tych kotków. Jedyne wyjście, to schronisko, gdzie prawdopodobnie zostaną uśpione, gdyż nie mają tam wystarczająco dużo personelu, by zajmować się mało samodzielnymi maluchami.
Tak więc zamiast pakować siebie i dzieci na dwudniowy wyjazd, wisiałam na telefonie szukając rozwiązania tej niełatwej sytuacji.
Pomysł przygarnięcia kotków niespodziewanie wyszedł od mojego męża, który ulitował się nad nimi, zanim je jeszcze zobaczył. Dłużej już się nie zastanawiałam, po chwili kotki miały już cieplutkie i mięciutkie legowisko w naszej łazience. Na szczęście szybko załapały o co chodzi z tym mlekiem w spodeczku i po chwili już smacznie je chłeptały, prężąc ogonki (uwielbiam ten widok!). Wraz z dziećmi nadaliśmy kotkom imiona: Guziczek i Karmelek.
Jak już wspomniałam, czekał nas dwudniowy wyjazd, co trochę komplikowało sytuację. Pozostało mi wymościć klatkę po chomiku starymi ręcznikami i w ten sposób przewieźć kociaki do Dziadka Włodka, gdzie zostawiliśmy je oraz dzieci do następnego dnia, a my - dorośli pojechaliśmy dalej, do Łodzi, na firmową imprezę. Zamartwiałam się o te koty, czy czegoś nie nabroją, czy domowe zwierzaki nie zrobią im krzywdy, ale wszystko się dobrze skończyło. Przy okazji wydało się, że kociaki to dwie dziewczyny, zatem nie Guziczek i Karmelek, a Guzinka i Karmelinka ;)
Dziś kociaki są już przebadane przez weterynarza, odrobaczone i mają nawet swoje książeczki zdrowia! Wszystkie dzieciaki z okolicy zazdroszczą nam, że mamy takie słodkie stworzonka w domu, a one chyba dobrze się u nas czują. Rosną jak na drożdżach, są czyściutkie i najedzone, trochę broją, ale na razie szkód nie narobiły. Naprawdę kiepsko u nas z miejscem na te ich sprzęty, no i bez przerwy trzeba po nich sprzątać - na przykład wchodzą z łapkami do miski z mlekiem i potem robią ślady na całej podłodze. Na szczęście Danusia chętnie wyręcza mnie w sprzątaniu po kotkach, co mam nadzieję, że się jej szybko nie znudzi. Jak to stwierdził mój teść, "Nie miała baba kłopotu, sprawiła sobie koty". Niby tak, ale myślę, że naszej rodzinie dobrze zrobi ten "koci element".
...A tak wyglądały znajdy w piwnicy:
Wróciliśmy do domu. Wysłałam dzieci do piwnicy z miską mleka, ale kotki nie chciały lub nie umiały pić. Gdy po godzinie mleko nadal stało nietknięte, zaczęłam się poważnie martwić. Schodziłam do nich kilkakrotnie, widząc jak śpią wtulone w siebie, skulone w starym koszyku, w którym zapewne zostały tam przez kogoś podrzucone. No i co zrobić dalej? Kociaki najwyraźniej nie umieją jeszcze same jeść, zdechną tam z głodu. Myśl o przygarnięciu kociaków ledwo mi przemknęła przez myśl, wszak u nas i bez kotów jest ciasno. Zadzwoniłam do Fundacji Kot, która zajmuje się organizowaniem opieki dla potrzebujących kotów. Długo rozmawiałam z bardzo miłą panią, która oświadczyła, że niestety nie ma w tej chwili możliwości przejęcia tych kotków. Jedyne wyjście, to schronisko, gdzie prawdopodobnie zostaną uśpione, gdyż nie mają tam wystarczająco dużo personelu, by zajmować się mało samodzielnymi maluchami.
Tak więc zamiast pakować siebie i dzieci na dwudniowy wyjazd, wisiałam na telefonie szukając rozwiązania tej niełatwej sytuacji.
Pomysł przygarnięcia kotków niespodziewanie wyszedł od mojego męża, który ulitował się nad nimi, zanim je jeszcze zobaczył. Dłużej już się nie zastanawiałam, po chwili kotki miały już cieplutkie i mięciutkie legowisko w naszej łazience. Na szczęście szybko załapały o co chodzi z tym mlekiem w spodeczku i po chwili już smacznie je chłeptały, prężąc ogonki (uwielbiam ten widok!). Wraz z dziećmi nadaliśmy kotkom imiona: Guziczek i Karmelek.
Jak już wspomniałam, czekał nas dwudniowy wyjazd, co trochę komplikowało sytuację. Pozostało mi wymościć klatkę po chomiku starymi ręcznikami i w ten sposób przewieźć kociaki do Dziadka Włodka, gdzie zostawiliśmy je oraz dzieci do następnego dnia, a my - dorośli pojechaliśmy dalej, do Łodzi, na firmową imprezę. Zamartwiałam się o te koty, czy czegoś nie nabroją, czy domowe zwierzaki nie zrobią im krzywdy, ale wszystko się dobrze skończyło. Przy okazji wydało się, że kociaki to dwie dziewczyny, zatem nie Guziczek i Karmelek, a Guzinka i Karmelinka ;)
Dziś kociaki są już przebadane przez weterynarza, odrobaczone i mają nawet swoje książeczki zdrowia! Wszystkie dzieciaki z okolicy zazdroszczą nam, że mamy takie słodkie stworzonka w domu, a one chyba dobrze się u nas czują. Rosną jak na drożdżach, są czyściutkie i najedzone, trochę broją, ale na razie szkód nie narobiły. Naprawdę kiepsko u nas z miejscem na te ich sprzęty, no i bez przerwy trzeba po nich sprzątać - na przykład wchodzą z łapkami do miski z mlekiem i potem robią ślady na całej podłodze. Na szczęście Danusia chętnie wyręcza mnie w sprzątaniu po kotkach, co mam nadzieję, że się jej szybko nie znudzi. Jak to stwierdził mój teść, "Nie miała baba kłopotu, sprawiła sobie koty". Niby tak, ale myślę, że naszej rodzinie dobrze zrobi ten "koci element".
...A tak wyglądały znajdy w piwnicy:
Jak widzicie, Guziczek miała chore oczko, ale wystarczyło parę razy przemyć i już jest całkiem w porządku. |
poniedziałek, 9 września 2013
Turyści we własnym mieście
Nikt nie jest turystą we własnym mieście - można by powiedzieć. Dotarła do mnie znienacka oczywista oczywistość, że ludzie z całego świata przyjeżdżają, by zwiedzić Toruń. A my, mając te wszystkie wspaniałości w zasięgu kilku przystanków autobusowych, nie korzystamy z nich prawie wcale. Za to te zamiejscowe - i owszem, ze sporym nakładem finansowym. Bez sensu, prawda?
Postanowiłam to nadrobić i w ostatnim tygodniu wakacji, dla mnie szczęśliwie wolnym, zabawiliśmy się w turystów.
Zaczęliśmy od wycieczki rowerowej na starówkę, której głównym celem miała być wieża Ratusza. Niedawno, podczas wycieczki do Warszawy, zaliczyliśmy taras widokowy, ale moim zdaniem z toruńskiej wieży widok jest ciekawszy, a może po prostu bardziej swojski. Wspięliśmy się więc po stromych i wąskich schodach, by ponapawać się tym widokiem. Staś odkrył nagle u siebie lęk wysokości, ale tak jak szybko się pojawił, równie szybko minął.
Następnie swe kroki skierowaliśmy ku pizzerii Piccolo, którą można niemal uznać za zabytek, gdyż działa już od 20 lat, ani trochę nie zaniżając poziomu. Sentyment do tego lokalu pozostał mi jeszcze z czasu studiów, a teraz udało mi się zarazić nim (bez trudu) moje dzieci. Trzeba zazwyczaj długo stać w kolejce, potem walczyć o stolik, ale warto!
Resztę naszych planów na ten dzień zrujnowała ulewa, która zatrzymała nas w Piccolo dłużej, niż planowaliśmy. W końcu sprzykrzyło się nam czekanie, wsiedliśmy na zmoknięte rowery i ruszyliśmy do domu. Dotarliśmy wprawdzie przemoczeni, ale co tam, przecież nie jesteśmy z cukru, a gorące kakao w domu przegnało widmo kataru.
Następnego dnia wybrałam się z dziewczynkami do kina, gdyż dostały zaproszenie za udział w konkursie Straży Miejskiej "Bezpieczne wakacje". Obejrzałyśmy film "Żółwik Sammy 2" (zdecydowanie dla koneserów), a potem ruszyłyśmy na spacer po mieście.
Po raz pierwszy wybraliśmy się również do toruńskiego Planetarium. Dzieci wprawdzie były tam już na wycieczkach szkolnych, ja jednak jakoś nie miałam okazji. Moje potomstwo było uszczęśliwione, ja trochę mniej, bo znów trafił mi się spektakl dla małolatów. Ale przynajmniej popatrzyłam sobie na gwiazdy.
Następnie wpadłam na pomysł, żeby przespacerować się po kościołach starówki, które w większości znam tylko z zewnątrz. Dzieci początkowo nie okazywały entuzjazmu, ale po chwili doceniły ten pomysł i z przyjemnością porównywały wystrój kolejnych kościołów, pod wrażeniem ich ogromu i uroku.
Kolejnym etapem zwiedzania był nasz zrujnowany krzyżacki zamek. Tu również nigdy nie byłam, wstyd! Myślałam, że nie ma tam nic ciekawego do zwiedzania, ale byłam w błędzie. Szczególnie ciekawe były lochy, w których straszyły wiedźmy, huczały toczące się kamienie, a grozy dopełniały kłęby dymu i odpowiednie oświetlenie. Polecam wszystkim odwiedzającym Toruń (oraz toruńskim turystom, takim jak my).
Zabytków do zwiedzania zostało nam całe mnóstwo. Zagospodarujemy je sobie na niedzielne spacery. Postaram się, abyśmy nie musieli się jużnwstydzić, że tak kiepsko znamy własne, słynne na całym świecie miasto.
To by było na tyle w temacie nadrabiania wakacyjnych zaległości. Pora rzucić się w wir wywiadówek, zadań domowych i zagubionych worków z kapciami :)
Postanowiłam to nadrobić i w ostatnim tygodniu wakacji, dla mnie szczęśliwie wolnym, zabawiliśmy się w turystów.
Zaczęliśmy od wycieczki rowerowej na starówkę, której głównym celem miała być wieża Ratusza. Niedawno, podczas wycieczki do Warszawy, zaliczyliśmy taras widokowy, ale moim zdaniem z toruńskiej wieży widok jest ciekawszy, a może po prostu bardziej swojski. Wspięliśmy się więc po stromych i wąskich schodach, by ponapawać się tym widokiem. Staś odkrył nagle u siebie lęk wysokości, ale tak jak szybko się pojawił, równie szybko minął.
Następnie swe kroki skierowaliśmy ku pizzerii Piccolo, którą można niemal uznać za zabytek, gdyż działa już od 20 lat, ani trochę nie zaniżając poziomu. Sentyment do tego lokalu pozostał mi jeszcze z czasu studiów, a teraz udało mi się zarazić nim (bez trudu) moje dzieci. Trzeba zazwyczaj długo stać w kolejce, potem walczyć o stolik, ale warto!
Fotka pizzerii Piccolo zapożyczona z bloga www.martachodorowska.blogspot.com - moje zdjęcia w pomieszczeniach wychodzą fatalnie |
Resztę naszych planów na ten dzień zrujnowała ulewa, która zatrzymała nas w Piccolo dłużej, niż planowaliśmy. W końcu sprzykrzyło się nam czekanie, wsiedliśmy na zmoknięte rowery i ruszyliśmy do domu. Dotarliśmy wprawdzie przemoczeni, ale co tam, przecież nie jesteśmy z cukru, a gorące kakao w domu przegnało widmo kataru.
Następnego dnia wybrałam się z dziewczynkami do kina, gdyż dostały zaproszenie za udział w konkursie Straży Miejskiej "Bezpieczne wakacje". Obejrzałyśmy film "Żółwik Sammy 2" (zdecydowanie dla koneserów), a potem ruszyłyśmy na spacer po mieście.
Po raz pierwszy wybraliśmy się również do toruńskiego Planetarium. Dzieci wprawdzie były tam już na wycieczkach szkolnych, ja jednak jakoś nie miałam okazji. Moje potomstwo było uszczęśliwione, ja trochę mniej, bo znów trafił mi się spektakl dla małolatów. Ale przynajmniej popatrzyłam sobie na gwiazdy.
Następnie wpadłam na pomysł, żeby przespacerować się po kościołach starówki, które w większości znam tylko z zewnątrz. Dzieci początkowo nie okazywały entuzjazmu, ale po chwili doceniły ten pomysł i z przyjemnością porównywały wystrój kolejnych kościołów, pod wrażeniem ich ogromu i uroku.
Kolejnym etapem zwiedzania był nasz zrujnowany krzyżacki zamek. Tu również nigdy nie byłam, wstyd! Myślałam, że nie ma tam nic ciekawego do zwiedzania, ale byłam w błędzie. Szczególnie ciekawe były lochy, w których straszyły wiedźmy, huczały toczące się kamienie, a grozy dopełniały kłęby dymu i odpowiednie oświetlenie. Polecam wszystkim odwiedzającym Toruń (oraz toruńskim turystom, takim jak my).
Zabytków do zwiedzania zostało nam całe mnóstwo. Zagospodarujemy je sobie na niedzielne spacery. Postaram się, abyśmy nie musieli się jużnwstydzić, że tak kiepsko znamy własne, słynne na całym świecie miasto.
To by było na tyle w temacie nadrabiania wakacyjnych zaległości. Pora rzucić się w wir wywiadówek, zadań domowych i zagubionych worków z kapciami :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)