W wyprawie uczestniczyłyśmy we dwie - moja szefowa - J. oraz ja. Od razu zaznaczę, że moja szefowa jest świetną osobą, wspaniałą kompanką, ale oczywiście pewien dystans istnieje. Znamy się od lat kilkunastu, bo pracę w firmie rozpoczęłam jako świeżynka po studiach. Jedną cechę mamy wyraźnie wspólną: gdy tylko jest chwila czasu w poczekalni, w samolocie, w hotelu, obie natychmiast wyjmujemy książki i toniemy w lekturze.
Wyruszyłyśmy ciemną nocą z wtorku na środę samochodem na lotnisko w Gdańsku. Po drodze zrobiłam zdjęcie wschodzącego słońca, bo rzadki to dla mnie widok:
Powitała nas ładna, niezbyt upalna, lecz słoneczna pogoda. Wsiadłyśmy do "Aerobusu", który kursuje pomiędzy lotniskiem, a resztą miasta i wysiadłyśmy przy dworcu kolejowym. Od pierwszych chwil zadziwiły mnie bolońskie rowery, bardzo stare i zniszczone, za to zabezpieczone bardzo grubymi zapięciami i łańcuchami. To ewenement, który nurtował mnie niezmiernie podczas całego pobytu w Bolonii (i nurtuje mnie nadal). Może macie jakiś pomysł, po co te rowery trzymane są w środku miasta, zajmując większość dostępnych stojaków rowerowych? Czy to jakiś protest, demonstracja czy ki diabeł? Niektóre z nich są kompletnie przerdzewiałe, nie ruszane chyba od lat, czasem przedsiębiorczy złodziejaszek weźmie sobie siodełko lub koło, a rower stoi... Natomiast niezbyt liczni w Bolonii rowerzyści poruszali się na nowych, eleganckich rowerach, a takich nigdzie na stojakach nie było. No zobaczcie sami te złomy:
Gdy już się rozlokowałyśmy i odświeżyłyśmy, wybrałyśmy się do pobliskiej pizzerii na rewelacyjną pizzę i wino podawane w dzbankach.
Chociaż miałam ochotę trochę poszwendać się po okolicy, resztę wieczoru spędziłam odsypiając zarwaną noc, zmęczenie zmogło mnie i spałam do rana. Może to i dobrze, bo dzięki temu rano w pełni sił mogłam zabrać się do pracy. Ale tak za długo nie popracowałyśmy, bo po lunchu J. ogromnie rozbolała głowa i musiałyśmy wrócić do hotelu. J. wzięła leki i położyła się, a ja wybrałam się na eksplorację okolicy.
Coś takiego jest we Włoszech, że do szczęścia wystarczy mi być tam, oddychać włoskim powietrzem, słuchać włoskiego języka i chłonąć niepowtarzalną atmosferę. Buty miałam wygodne, kierunek był mi obojętny, starałam się tylko zapamiętać trasę, by nie mieć problemów z powrotem. Szwendałam się więc tu i ówdzie, robiłam fotki. Nie oparłam się też pokusie, by wejść do kawiarni na prawdziwe capucchino i croissanta i to już była czysta rozpusta.
Po powrocie do hotelu okazało się, że J. czuje się lepiej - na szczęście, bo byłyśmy umówione na kolację z Daniele - jednym z naszych włoskich dostawców. Przyjechał po nas do hotelu i zaproponował, żebyśmy nie rozmawiali o pracy, chyba że musimy - po prostu miło spędźmy czas. I tak właśnie było. Daniele zawiózł nas na drugi koniec Bolonii do bardzo miłej knajpki, serwującej przepyszne włoskie jedzenie. Bardzo miło nam się rozmawiało, a po kolacji Daniele zaproponował, że pokaże nam stare miasto. To naprawdę było niesamowicie miłe, że stara się nam uprzyjemnić pobyt i sprawiał wrażenie, że jemu również jest miło w naszym towarzystwie. A stara część Bolonii oglądana nocą to niezapomniany widok.
Wracając z targów ruszyłyśmy na poszukiwanie restauracji odpowiedniej, by ugościć tam naszych najważniejszych dostawców - z Japonii (moje biedne nogi!). Na szczęście udało się nam znaleźć miejsce wręcz idealne.
Do tej pory byłam przeświadczona, że nasi kontrahenci z Japonii to sztywniacy i nudziarze. Takie wnioski mogłam wysnuć z codziennej korespondencji, w której przez te kilkanaście lat nie pojawiło się nic osobistego, a jeden jedyny raz w mailu przeczytałam "Miłego weekendu", co było szczytem śmiałości i wyzwolenia z ich strony. Jak się okazało, owszem, korespondencja handlowa wymaga od nich zachowania konwenansów, natomiast w kontaktach osobistych są przemili, bardzo otwarci, bawią ich nasze żarty i cieszy ich nasze towarzystwo. To był wyjątkowy wieczór. Pomyślcie, że po kilkunastu latach codziennej korespondencji, gdy średnio piszę do tej firmy 3-5 maili dziennie, wreszcie miałam okazję poznać osobę, która jest po drugiej stronie (a maile te były tak oficjalne, że mógł tworzyć je automat). Wrażenie było niezapomniane - Hiroyouki okazał się bratnią duszą, mieliśmy mnóstwo tematów do obgadania, pokazywaliśmy sobie zdjęcia naszych rodzin i opowiadaliśmy sobie anegdotki o sobie nawzajem. Sytuacja była dość zabawna, bo początkowo na miejscu obok mnie siedział dość już wiekowy szef Japończyków, ale gdy wyszedł do toalety, Hiroyouki siadł na jego miejscu, wywołując ogromną konsternację u pozostałych gości. Takie zachowanie to dla nich podobno olbrzymi nietakt, ale miło, że moje towarzystwo było tego warte ;)
Oczywiście po powrocie do pracy nadal pisujemy równie bezosobowe maile, znów jesteśmy na "pan" i "pani", chociaż mam wrażenie, że pod tym kryje się wyczuwalna nitka porozumienia. Fajnie jest widzieć poza tymi literkami prawdziwego, żywego człowieka.
No i cóż, miły pobyt w Bolonii dobiegł końca. Następnego ranka znowu ruszyłyśmy "Aerobusem", tym razem w przeciwną stronę. Na lotnisku w Bolonii kłębił się ogromny tłum ludzi, wszędzie kolejki jak u nas za starych prl-owskich czasów, trochę nerwów, że nie zdążymy się odprawić, ale jakoś udało się w ostatniej chwili zdążyć. Pogoda była paskudna, ledwo 6 stopni, deszcz i czarne chmury. Podczas przesiadki w Monachium przemokłyśmy do suchej nitki. Znowu 3 godziny czekania, dalszy lot i w końcu Gdańsk. Obie byłyśmy tak stęsknione za domem i złaknione normalnego, domowego jedzenia, że nawet nie zatrzymałyśmy się, by coś zjeść. No i dobrze, bo dzieci czekały na mnie w oknie, nie mogąc się doczekać mojego powrotu.
I to by było na tyle :)
Ale Ci zazdroszczę takiej wyprawy!
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że moja praca ma swoje plusy :)
Usuń