Na udział w tym biegu zdecydowałam się już parę miesięcy temu, gdy tylko przeczytałam opis trasy, obejmującej tężnie, park i uliczki tego malowniczego miasteczka. Spełniony został podstawowy warunek, czyli względna płaskość terenu, bo wszelkie podbiegi są nie na moje siły. Trzeba było jeszcze namówić lekko opornego męża, na szczęście nie dał się długo prosić.
Temperatura w ostatnich dniach znacznie spadła, więc upał nam nie groził i zapowiadała się pogoda idealna do biegania. W Ciechocinku stawiliśmy się na półtorej godziny przed planowym rozpoczęciem biegu. Rozpoznaję już sporo amatorów biegania, a dziś poznałam kolejne osoby. Miło się rozmawia w oczekiwaniu na start. A start niestety się opóźniał. Podobno tak wiele osób było chętnych do zapisania się w ostatniej chwili, że organizatorzy postanowili na nich zaczekać. A może chodziło o ekipę TV z Bydgoszczy, bo też takie wyjaśnienia słyszałam. Nie lubię ostatnich chwil przed startem, pojawia się wtedy nie wiadomo skąd stres, no i zimno trochę było. Wszyscy chcieli w końcu wystartować, więc gdy organizator wspomniał o kolejnych kilkunastu minutach zwłoki, rozległy się gwizdy. No i dobrze, organizator się ogarnął i łaskawie zezwolił na start.
W biegu wzięło udział około 1000 osób, więc początek to była taka trochę przepychanka. Ale niebawem peleton się rozciągnął i każdy znalazł swój kawałek przestrzeni. Biegliśmy między tężniami wdychając zdrowotną sól, a przy okazji również kurz wzbijany setkami stóp. Następnie wybiegliśmy na uliczki Ciechocinka, mijając liczne pensjonaty i sanatoria. Na całej trasie było mnóstwo kibiców - w większości starszych ludzi, zagrzewających nas do biegu. Niektórzy z nich potrafili jakimś cudem sprawić, że każdy zawodnik czuł się wyróżniony aplauzem z ich strony. Rzecz jasna z uśmiechem na twarzy biegnie się lżej i przyjemniej, więc dziękuję wszystkim kibicom z całego serca.
fot. Jan Chmielewski |
Po ośmiu kilometrach już dość niecierpliwie rozglądałam się za metą, a w zasięgu wzroku ani śladu parku, w którym mieliśmy zakończyć bieg. Na dziewiątym kilometrze zaczęło grzmieć, a na dziesiątym już lało. Krople deszczu z sykiem parowały w zetknięciu z rozgrzaną skórą ;) Mniej więcej wtedy u mojego boku pojawił się bliżej mi nie znany, sympatyczny towarzysz, który miał do przebiegnięcia dwukrotnie dłuższą stawkę, czyli półmaraton. Ów chłopak jak tylko mógł zagrzewał mnie do ostatecznego wysiłku, a nawet kawałek ciągnął mnie za sobą. To okropnie miłe, że poświęcił na mnie sporo energii, mając w perspektywie jeszcze kawał drogi do przebiegnięcia. Nadal się uśmiecham na samo wspomnienie. Pomoc fizyczna nie była mi potrzebna, ale psychicznie podziałało to jak ciepły okład na serce. Wiecie, zupełnie inaczej patrzy się na świat, gdy ktoś z własnej inicjatywy wyciąga bezinteresownie pomocną dłoń.
Po chwili rozstaliśmy się, ja pobiegłam w lewo do mety, a mój chwilowy towarzysz w prawo na kolejne 10-kilometrowe kółko.
Metę mijałam w strugach deszczu, co zresztą wcale mi nie przeszkadzało.
fot. Jan Chmielewski |
Natomiast po otrzymaniu medalu brakowało mi chwili na odetchnięcie, nacieszenie się radością z ukończenia biegu. Niestety natychmiast zostałam pociągnięta (biegiem!) do samochodu. Zrezygnowaliśmy z grochówki, która z pewnością szybko by się rozwodniła deszczem. Pół godziny później mogłam już przebrać się w domu w suche ciuchy i rozgrzać się herbatką.
Ciekawi Was mój wynik? Można powiedzieć, że po raz kolejny pokonałam siebie, bo znów trochę poprawiłam swój rekord na 10 km. Nadal to więcej, niż godzina, ale może przyjdzie czas, gdy i tę barierę pokonam. Całkiem sporo młodzieży zostało za mną w tyle, więc nie jest ze mną tak najgorzej, a postaram się, by było jeszcze lepiej. A tak naprawdę, to liczy się przyjemność z biegania, sportowa atmosfera i czasem wyciągnięta czyjaś dłoń. Polecam serdecznie :)
Emilka: - Mamusiu, zmokłaś na tym biegu?
Ja: - Nie, córeczko, biegłam tak szybko, że deszcz nie miał ze mną szans!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz